piątek, 19 sierpnia 2016

JLA: Amerykańska Liga Sprawiedliwości, tom 2 – Grant Morrison, Howard Porter, John Dell i inni - komiksowa recenzja z Szortalu

Przez czas i przestrzeń z Amerykańską Ligą Sprawiedliwości

Kilka miesięcy temu całkiem pochlebnie wyrażałem się o pierwszym tomie JLA – Amerykańskiej Ligi Sprawiedliwości autorstwa Granta Morrisona i Howarda Portera. Choć pierwsze jej zeszyty są już w zasadzie „pełnoletnie”, wciąż są uznawane za absolutną klasykę komiksu suerbohaterskiego. Wydaje się, że ten kultowy status wynika nie tylko z robiącej wrażenie sprzedaży serii (w latach 1997-1998 każdy zeszyt trafiał do ok. 100 tys. odbiorców), ale przede wszystkim z niezwykłego rozmachu opowiadanych przez Granta Morrisona historii. Drugi tom zbiorczy pod tym względem nie różni się specjalnie od pierwszego.


Morrison serwuje nam tym razem trzy historie. Pierwsza, najobszerniejsza, pt., Wieczna skała  to opowieść, w której spotykamy jednych z największych przeciwników Ligi: Darkseida, czy też wskrzeszony przez Lexa Luthora Gang Niesprawiedliwości. W drugiej antagonistą przebudowywanej Ligi jest nowa postać – Prometeusz. Trzecia, zamykająca tom historia to JLA/Wild C.A.T.S. - crossover z uniwersum Wildstorm (zakupionym przez DC od Image w 1998r.), w którym dochodzi do skrzyżowania się dwóch światów i zetknięcia klasycznych zespołów herosów w trykotach. Choć środkowa historia nieco się wyróżnia poprzez umiejscowienie przeważającej części akcji w Obserwatorium Ligi na Księżycu, to zarówno pierwsza, jak i ostatnia z opowieści stanowią klasyczny przykład komiksowych podróży przez czas i przestrzeń. Dzieje się więc dużo i wielkim rozmachem. Widać jak na dłoni jak wielki potencjał ma Grant Morrison – od rozwiązań fabularnych i zwrotów akcji, przez dialogi, aż po efektowną scenografię czy pomysły na postaci – wszystko tu jest jakby turbodoładowane. Czasem można odnieść wrażenie jak gdyby twórcy chcieli udowodnić, że można z i tak barwnej już konwencji wycisnąć jeszcze więcej. Są jednak tego pewne konsekwencje e– czasem wkrada się pewien chaos narracyjny i nietrudno pogubić się w tym „kto”, „co”, „z kim / przeciw komu”, czy też „gdzie” i „kiedy”. Jeszcze większym problemem jest też fakt, że nie zawsze wiadomo „po co”. Jasne, znając konwencję nie ma co oczekiwać po gwiazdorsko obsadzonej drużynówce jaką jest JLA prezentacji poszczególnych postaci i ich motywów – nie po to sięgamy po komiks w którym jednocześnie występują Batman, Superman, Flash, Wonder Woman, Joker, Lex Luthor czy Darkseid żeby  zastanawiać się nad ich motywacjami – jednak trudno nie zauważyć, że w momencie gdy Morrison daje bohaterom i złoczyńcom nieco miejsca na prezentację samych siebie, komiks nabiera rumieńców (jak w środkowej części) i przestaje być tylko kolorową jazdą bez trzymanki… choćby nie wiem jak szaloną. To, co również nieco różni drugim tom JLA od pierwszego, jest nieco inne rozłożenie akcentów na poszczególnych bohaterów. Nieco brakuje lekkości, jaką wprowadzili sobą Wally West z Kylem Raynerem, choć i tu mają swoje pięć minut. Nowi herosi (jak np. Aztec czy Zauriel) wzbudzają niespecjalne zainteresowanie. 

Dość mieszane odczucia mam (znów) względem oprawy graficznej, choć zasadniczo jest znacznie lepiej niż w tomie pierwszym… tyle, że wciąż nierówno. Howard Porter - odpowiedzialny za zilustrowanie większości zeszytów składających się na ten album – ma kreskę bardzo charakterystyczną na drugiej połowy lat 90. – wyrazistą, czasem nieco przerysowaną, z tendencją do tworzenia efektownych kadrów. Efekt jego pracy jest jednak w ogromnym stopniu uzależniony od współtwórców ostatecznych stron. W drugim tomie JLA są momenty, gdy rysunki Portera są nudne, z dziwnymi proporcjami, niezbyt dopracowanymi detalami itd. Są jednak sekwencje (np. zeszyty #13-14), gdzie jego prace wyglądają znakomicie i są bez porównania ciekawsze, niż choćby to, co mieliśmy okazję zobaczyć w tomie pierwszym. Patrząc na najnowszy album przekrojowo, można jednak stwierdzić, że miłośnicy komiksów z tamtego okresu powinni być bardzo zadowoleni: tak z prac Portera, jak i ilustrujących krótsze fragmenty Arniego Jorgensena i Vala Semekisa. Dostajemy bowiem lata 90. w pełnej krasie, z bardzo jaskrawymi kolorami, eksperymentami z kadrowaniem i charakterystycznymi stylizacjami postaci (zapewniającymi odpowiednią ilość naramienników, kwadratowych szczęk i osobliwych, niekoniecznie anatomicznie możliwych, póz).

Mam wrażenie, że JLA jest pozycją, którą równie łatwo pokochać, co znienawidzić. Morrisonowskie „trykociarstwo na sterydach” ma bowiem w sobie tyleż uroku i polotu, co chaosu. Elementy te w jakimś tam sensie nie tyle się równoważą, co z siebie wynikają – gdy dzieje się dużo wielkich, niezrozumiałych rzeczy, łatwo stracić kontrolę nad wydarzeniami… także jako czytelnik. Ale jest w tym komiksie też niesamowite wyczucie granic konwencji, konsekwentne oparcie się na założeniu, że skoro mamy zespół złożony z najpotężniejszych herosów – niemal bogów – to i wyzwania, z jakimi przychodzi im się mierzyć muszą być odpowiedniego kalibru. Tu nie ma miejsca na nocne przemykanie chyłkiem po dachach Gotham City w pościgu za pomniejszym dilerem narkotyków. Morrison, Porter i spółka zapraszają nas raczej na wycieczkę przez czas i przestrzeń, do innych rzeczywistości i wymiarów, gdzie przyjdzie im walczyć nie tylko o egzystencję naszej planety, ale wręcz o kształt wszechświata. Jasne, nie do każdego to przemawia. Ale mam poczucie, że jeśli ktokolwiek potrafi pisać tego typu historie z dużym dystansem i bez popadania w kicz (a często z przymrużeniem oka), to jest to właśnie Grant Morrison.

4,5/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...