czwartek, 6 września 2012

Gniew smoka - Margaret Weis, Tracy Hickman - recenzja z portalu Fantasta.pl

Tekst poniższy jest historią lekkiego czytelniczego zawodu. A było to tak: poprzednie tomy cyklu Dragonships uznałem za całkiem niezłe. Mimo przyjęcia przez znany (z lubieniem to już bywa różnie) duet autorski składający się z Margaret Weis i Tracy’ego Hickmana formuły lekkiego, momentami wręcz naiwnego fantasy, w odrobinę kiczowaty sposób posługującego się popularnym wizerunkiem wikingów, poprzednie powieści – Smocze kości i Tajemnica smoka broniły się całkiem nieźle. Po prostu, mimo wszystkich wad potrafiły skutecznie wciągnąć, a sama lektura przebiegała szybko i względnie bezboleśnie. Minęło mniej więcej 1,5 roku i Rebis zaprezentował polskim czytelnikom trzeci tom cyklu, zatytułowany Gniew smoka. Trzeba przyznać, że (jak na warunki polskiego rynku) tempo wydania całkiem niezłe, gdyż w Stanach pozycja ta premierę miała pod koniec kwietnia tego roku. Jest tylko jeden zasadniczy problem – to nie jest dobra książka. Po prostu. Zdecydowana większość czytelników, szczególnie ta, którym seria Dragonships jest obca, może sobie dalszą lekturę niniejszej recenzji po prostu odpuścić. Szkoda na nią czasu, tak samo jak na tę książkę.

Żeby jednak nie było, że nagle postanowiłem wejść w rolę zoila, postaram się wyżej wyrażoną opinię uargumentować. Głównym mankamentem tej powieści jest wyraźny brak wciągającej fabuły. Niechby była prosta, tak jak w poprzednich powieściach cyklu, ale tu mamy po prostu nudę. Niby coś tam się dzieje, bohaterowie płyną albo uciekają, albo czegoś się dowiadują… no ale pięć wyraźnych, kluczowych scen na przeszło czterysta stron książki to trochę mało. Co więcej, z perspektywy całego cyklu brakuje tu jakiejś wyraźnej puenty. Ot, do kolekcji dochodzi kolejna z pięciu kości ducha Pięciu Smoków (po cholerę oni je zbierają, skoro i tak nie wiedzą, gdzie są niektóre z nich?), relacje między bohaterami toczą się w dość przewidywalnym kierunku i nie pomaga nawet stosunkowo mocne zakończenie (takie „w duchu” martinowskie). Autorom udało się zepsuć nawet klasycznego cliffhangera. Samym bohaterom z kolei zafundowano regres – szczególnie wyraźnie widać to na przykładzie Skylana, który rozwinąwszy się w poprzednich tomach w całkiem ciekawym kierunku, nagle wraca niemal do punktu wyjścia. Obijanie się po świecie, poznanie innych kultur i takie tam inne typowe „poszerzacze horyzontow” nie imają się dzielnego wodza Vindrasów, który koncertowo robi z siebie głupka i idiotę. Szkoda. Tyczy się to także innych postaci – ciekawie rozwijające się wątki Thanosa, Trei i Rheagara zostają albo niespodziewanie urwane, albo postacie kreowane w sposób interesująco niejednoznaczy, z głupia frant zostają określone przez narratora jako z gruntu złe. Nawet narrator się dziwi, jakim cudem zdolne są one do uczuć wyższych! Żeby nie było – jest w powieści parę momentów, kiedy lektura Gniewu smoka potrafi wciągnąć, np. rozgrywki polityczne w Sinarii, czy też, ogólnie, wszystkie te momenty, gdy bogowie ingerują w świat śmiertelników. Te skromne jasne punkciki są dobrze widoczne na tle nudnej szarości.

Nienajlepiej jest także z prezentacją świata. W poprzednich tomach amerykański duet autorski prezentował zawsze coś nowego – wariację na temat jakiegoś wycinka świata luźno opartą na konkretnej kulturze – wikingów i Rzymu. W trzecim tomie cyklu Dragonships nową kulturą są Aquinowie – syrenopodobny lud, w przypadku którego cała sztuczka mająca zbudowanie „oryginalności” polega na odwróceniu kulturowych ról płciowych. Bach! Mamy to – rozwiązanie okrutnie kiczowate. Wystarcza jednak, by wprawić w szok naszego bywałego już w wielkim świecie głównego protagonistę. Jako tako bronią się jeszcze relacje ludzi i bogów – na szczęście autorom udało się nie zepsuć tego, co stanowiło o sile Smoczych kości, czyli wyraźnego przeplatania się świata bogów i śmiertelników. To jednak trochę za mało, aby ocenić tę powieść pozytywnie. Poza tym obecne są stałe dla serii (ale i ogólnie dla twórczości tych autorów) motywy dydaktyczne odnoszące się do ról płciowych, sfery seksu (w przypadku bohaterów pozytywnych tylko w małżeństwie!) i religijności. No ale skoro w poprzednich tomach było to do przełknięcia, daje rade wytrzymać i tu (choć trzeba przyznać, że gdy główni bohaterowie wchodzą w bliższe relacje z matriarchalnymi Aquinami, Aylaen nie jest wcale daleko do Jordanowskiej Nynaeve).

Zawiodłem się na Gniewie smoka, nie ma co ukrywać. Poprzednie tomy cyklu sprawdzały się nieźle jako lekkie, wciągające, trochę dydaktyczne heroiczne fantasy dla młodzieży (i to raczej tej młodszej niż starszej, mimo poruszenia np. spraw seksu). Trzeci tom serii Dragonships jest po prostu słaby i tyle. Nie jest to bynajmniej winą wydawcy – w końcu decydując się wydać dopiero powstający cykl, popularnych bądź co bądź autorów, kupował kota (a w zasadzie kilka) w worku. Ten kot okazał się jednak trochę wyliniały, lewe oczko mu jakoś tak dziwnie lata, łapki krzywe, ogonka brak, a i myszy łapać nie chce. Pozostaje liczyć na to, że kolejny tom cyklu bliższy będzie raczej dwóm pierwszym jego odsłonom. Pytanie tylko, czy po wpadce, jaką okazał się być Gniew smoka, ktoś jeszcze będzie chciał sięgnąć po kolejną książkę duetu Weis & Hickman. Obawiam się, że grono jej odbiorców może być jednak wyjątkowo małe, bo trzeci tom Dragonships po prostu do tego nie zachęca.

2/6

PS. Dziękujemy wydawnictwu REBIS za udostępninie egzemplarza recenzenckiego

2 komentarze:

  1. Zobaczyłam duet autoski i już mniej więcej wiedziałam czego się spodziewać. I tak sięgnę za jakiś czas w ramach czytania całego Dragonlance

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tyle, że jak wyraźnie zaznaczyłem: to nie jest Dragonlance;P

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...