czwartek, 24 czerwca 2010

Smocze kości - Margaret Weis, Tracy Hickman - recenzja z portalu Fantasta.pl

Myślę, że nie będzie wielkim nadużyciem stwierdzenie, że większość polskich czytelników fantastyki prędzej lub później (zwykle prędzej) w swojej przygodzie z tego typu literaturą natrafiła na pozycje osadzone w światach znanych z gier lub filmów. Serii takich na rynku jest istne zatrzęsienie, wybór ogromny, poziom… różny. Ot, masowa produkcja nastawiona na miłośników konkretnego settingu, niezależnie czy są to „Gwiezdne Wojny”, czy „Forgotten Realms”. Autorzy tego typu książek zwykle wiążą się na dłużej z jedną „marką”, czasem dokonując spektakularnego „transferu”. Jak wiadomo, autor też człowiek i czasem ma potrzebę stworzenia czegoś bardziej „od siebie”, w pełni autorskiego, bez narzuconych przez wielki koncern bohaterów, fabuły, świata itp. Przykładem takiej książki napisanej, przez autorów znanych z tworzenia w ramach popularnych serii książkowych jest najnowsza pozycja autorstwa Margaret Weis i Tracy’ego Hickmana zatytułowana Smocze Kości.


Autorzy ci znani są przede wszystkim z bestsellerowych powieści osadzonych w świecie „Dragonlance”. Nie powiem, zarówno „Kroniki”, jak i „Legendy” Smoczej Lancy darzę sporym sentymentem, gdyż były to jedne z pozycji od których zaczynałem swoją przygodę z fantastyką jakieś 15 lat temu. Nie da się jednak ukryć, że była to fantastyka bardzo prosta. Schematyczni bohaterowie, nieskomplikowana fabuła, bardzo prosty, momentami wręcz naiwny sposób przedstawienia świata… wszystko to miało przemawiać do młodego czytelnika. Trzeba przyznać, że przemawiało bardzo skutecznie. Z drugiej strony kiedy kilka lat temu próbowałem sobie odświeżyć Smoki Jesiennego Zmierzchu i kolejne z tomów autorstwa tej pary, książki te nie miały już takiej mocy jak lata wcześniej. No cóż, czas mija, czytelnicy się starzeją, zmieniają i szukają w literaturze czegoś innego niż tylko barwnych opisów heroicznych zmagań grupki bohaterów. Do Smoczych Kości podchodziłem więc z pewną obawą, czy aby będę w stanie bezproblemowo przebrnąć przez ten pokaźnych rozmiarów tom.


Duet autorski Weis & Hickman zabiera nas do stworzonego przez siebie świata fantasy, w którym bogowie odwrócili się od ludu Vindrasów. Nęka ich susza, modlitwy nie są wysłuchiwane, ciężko o pożywienie, a i wyprawy łupieżcze do udanych nie należą. A potem dzieje się coś, co wywraca cały ten porządek do góry nogami dając początek fabuły. Samo tytułowe plemię jest wyraźnie stylizowane na dość papkowaty, popkulturowy obraz wikingów z ich plemienno-klanową strukturą, rolniczo-łupieżczym trybem życia, pewnymi obyczajami czy też strukturą kultu religijnego. Wyraźnym odniesieniem jest też częste używanie imion i nazw dość jednoznacznie kojarzących się ze Skandynawią. To wszystko jest jednak wpisane w ramy charakterystyczne dla fantasy. Mamy zatem druidów, ogry, olbrzymów, driady no i oczywiście smoki, będące jednym z motywów charakterystycznych dla twórczości tych autorów. Jednym z najciekawszych motywów tworzących tło powieści jest wątek bogów, którzy znajdują się w niebezpieczeństwie ze strony innych, nieznanych bóstw. Muszą się więc zdać na śmiertelników, przymknąć oko na ich słabości i nieprzewidywalność, często też wchodząc z nimi w interakcje. Taka bliskość świata nadprzyrodzonego, z codziennym jest charakterystyczna choćby dla mitologii greckiej, czy właśnie skandynawskiej. Widać więc, że autorzy odrobili zadanie co najmniej poprawnie, potrafiąc nie tylko wykorzystać inspirację do budowy tła, ale i czyniąc z niego jeden z głównych wątków (czy może metawątków) fabuły. Mimo, iż świat nie jest przesadnie oryginalny, autorom należy się za niego plus.


Muszę też przyznać, że całkiem nieźle udała się duetowi autorów kreacja głównych postaci powieści. To zdecydowanie nie są bohaterowie bez skazy, którzy w imię dobra bezinteresownie dokonują bohaterskich czynów. Tu każdy (no, prawie każdy) ma swoje słabości, ambicje i ciemne strony, które każą kłamać, łamać przysięgi i zabijać w imię własnych, partykularnych interesów, niezależnie czy jest to władza, chwała, zachowanie twarzy, chciwość, czy po prostu zwykła chuć. Co prawda, wiele z tych elementów zaserwowanych jest w sposób dość banalny i prosty (by nie napisać prostacki), ale wystarczą one do tego by stwierdzić, że bohaterowie Smoczych Kości bynajmniej nie są papierowi i jednowymiarowi. Widać też, że autorzy grają emocjami czytelnika zmieniając sposób prezentacji poszczególnych bohaterów, dodając coraz to nowe elementy do układanki stanowiącej obraz gry toczącej się nie tylko o rzeczy małe, ale w perspektywie wykreowanego świata, wręcz o rzeczy ostateczne. Dobrym przykładem jest główny bohater – Skylan Ivorson. Syn wodza, archetyp dzielnego, nieustraszonego wojownika, wybrany przez Torvala, boga wojowników. Z drugiej strony próżny, dążący do własnej chwały, ignorujący cudze rady i gardzący każdym słabszym. Z trzeciej… (no właśnie, jest i trzecia strona!) potrafiący przyjąć odpowiedzialność (choć się przeciw temu buntuje), głęboko kochający i dążący do tego co sam uważa za dobre dla swojego plemienia. A dookoła niego jest jeszcze co najmniej kilka postaci, które mają ogromny wpływ na wydarzenia opisane w powieści. W tym aspekcie jest więc zupełnie przyzwoicie.


Pani Weis i panu Hickmanowi udało się jednak nie tylko wrzucenie ciekawych bohaterów w dość ciekawy świat, ale i skuteczne zamieszanie w tym kotle poprzez skonstruowanie ciekawej fabuły. Smocze kości trzymają w napięciu i ciężko się Czytelnikowi od nich oderwać. Autorzy świetnie wychwycili relacje między poszczególnymi siłami wpływającymi na rzeczywistość, w której przyszło żyć plemieniu Vindrasów. Mamy więc tu intrygi polityczne, wojnę, trochę rozgrywek personalnych, miłość, zdradę, zazdrość ale i epicki wątek związany z konfliktem wśród bogów. Historia płynie wartko, czasem zaskakując czytelnika i podsycając jego ciekawość. Co prawda cała opowieść nie znajduje ostatecznej konkluzji, mimo to jednak mamy wrażenie istnienia wyraźnego początku i (mniej wyraźnego) końca. Pozostaje więc czekać na kolejny tom cyklu „Dragonships”. Ponoć już się pisze. Warto tu jeszcze wspomnieć o jednej rzeczy. Nie ma co się po tej książce spodziewać realizmu, czy też pewnej wulgarności w stylu np. Andrzeja Sapkowskiego. To piętno ugrzecznienia, które zwykle nosi cała literatura pisana w ramach „marek”, jest też trochę widoczne i tutaj. Co prawda Margaret Weis próbuje czasami łamać ten schemat wprowadzając do języka jakieś przekleństwa, czy starając się „ubarwić” trochę sceny przemocy, jednak wypada to dość sztucznie. Inna historia, że Tracy Hickman, jako praktykujący i zaangażowany mormon wyraźnie się od tego typu praktyk odcina. No cóż, przynajmniej można dość łatwo dojść do tego, który z autorów jest odpowiedzialny za poszczególne fragmenty książki.


Jeśli chodzi o wydawniczą stronę musze zauważyć, że jest całkiem nieźle, z paroma małymi zgrzytami. Trzeba przyznać, że pierwszy tom cyklu „Dragonships” nieźle się czyta co jest w pewnym stopniu zasługą sporej czcionki, która powoduje, że objętość 700 stron jest trochę „napompowana”. Spowodowało to podbicie ceny do 39,90 zł, co jak na obecne realia na polskim rynku wydawniczym jest kwotą trochę powyżej średniej. Z drugiej jednak strony niezły papier i dobrze obrany karton na okładkę powodują, że nawet tak grube tomiszcze ładnie się rozkłada, a brzeg się nie łamie (co przydarza się często co grubszym pozycjom z innych wydawnictw). Rebis wykonał tu niezłą wydawniczą robotę. Szkoda tylko, że złota farba na fajnie wytłoczonych literach błyskawicznie się ściera, co powoduje, iż po przeczytaniu odstawiamy na półkę książkę już wyraźnie „przechodzoną”. Ale może to i dobrze? Przynajmniej widać, że nie jest to jedynie efektowna ozdoba półki.


Lektura Smoczych kości trochę mnie zaskoczyła. Spodziewałem się nudnego, rozwlekłego, sztampowego czytadła, o sporych gabarytach. Dostałem jednak lekturę, która mnie wciągnęła i nie pozwoliła się łatwo oderwać. Może powieść ta nie jest ani specjalnie oryginalna, ani jakoś rewelacyjnie napisana, a już na pewno nie jest zbyt wyrafinowana. Czytelnik szukający tam głębokich treści albo się zawiedzie, albo będzie musiał na siłę doszukiwać się ukrytych przesłań w dość klarownie zarysowanych dylematach, przed którymi stają poszczególni bohaterowie Smoczych kości. Mimo tych wad najnowsza powieść duetu Weis & Hickman to całkiem przyjemna lektura. Lekka, wciągająca, niespecjalnie angażująca szare komórki, ale w sumie niebanalna. Może nie jest to pozycja dla każdego i pewnie można znaleźć wiele książek ciekawszych, ambitniejszych czy lepiej napisanych, ale przynajmniej ja się przy lekturze nie nudziłem. Czekam więc na drugi tom… i sam się sobie dziwię, bo w sumie czekam niecierpliwie.

4,5/6


Więcej informacji o książce, oczywiście na łamach portalu Fantasta.pl, czyli TU. Zapraszam!

sobota, 19 czerwca 2010

Unleashed - As Yggdrasil Trembles (2010) - recenzja

Skoro „kącik muzyczny” został pomyślnie zainaugurowany wypada go kontynuować, tym razem recenzją. Zapraszam do lektury:

Lubię Unleashed. Tak po prostu, bez dorabiania do tego jakiejś specjalnej ideologii. Spośród wszystkich klasyków szwedzkiego deathmetalowego wyziewu ich muzyka zawsze przypadała mi do gustu najbardziej. Nie, żeby byli w jakiś wyraźny sposób lepsi od Grave, czy Entombed. Jakoś tak po prostu dźwięki generowane przez ekipę Johnnego Hedlunda zawsze mi pasowały. Szwedzki death metal w najlepszym wydaniu, doprawiony klimatem rodem ze skandynawskiej mitologii. W związku z tym, że Unleashed zaserwował swoim fanom kolejny album, poczułem się w obowiązku nie tylko go posłuchać, ale i coś o nim napisać.

As Yggdrasil Trembles”, bo taki tytuł nosi najnowszy album Szwedów, na pewno nie może być nazwany jakimś przełomem w dyskografii zespołu. Wydaje mi się, że jakiekolwiek zmiany w muzyce tej kapeli spowodowałby ogromną falę krytyki ze strony ich fanów. Bo to nie jest muzyka dla każdego, o nie. Raczej dla tej wąskiej grupy, którzy znają twórczość zespołu na wylot i w 100% wiedzą czego się można spodziewać po każdej kolejnej płycie. Zaskoczenia wiec żadnego być nie może. Muzyka Unleashed to wciąż bardzo motoryczny, utrzymany raczej w średnich tempach death metal, z lekko heavymetalowym zacięciem (co jest słyszalne szczególnie w solówkach) i klasycznymi strukturami utworów. Niby schemat ograny na milion sposobów, ale kto jak kto, ale właśnie ekipa Hedlunda jest jednym z prekursorów takiej stylistyki. Kto jak nie oni ma więc grać taką muzykę?


Skoro jest tak przewidywalnie to może za całą recenzję może posłużyć zdanie: „Jest to kolejna płyta Unleashed.”? Ano może, ale wypada coś jednak dodać. Jest bowiem na tym albumie kilka kawałków absolutnie kapitalnych: chwytliwych, motorycznych ale i ciężkich. Szczególnie wyróżniają się otwierający album „Courage Today, Victory Tomorrow”, utwór tytułowy, czy stanowiący swoisty manifest zespołu „Wir Kapitulieren Niemals”. 45 minut słuchania zlatuje błyskawicznie i ciężko się oprzeć przed odpaleniem płyty po raz kolejny. A to już naprawdę dobra rekomendacja.

As Yggdrasil Trembles” nie jest być może płytą wybitną. Nie jest w żadnej mierze oryginalna. Zespół po raz dziesiąty zafundował nam porcję muzyki utrzymanej w spójnej stylistyce. Jednym się ona podoba, innym nie. Tak to już jest z gustami. Poza tym wciąż obecne są w twórczości Unleashed pewne bolączki charakterystyczne dla całego gatunku. Teksty są czasami banalne, trochę naiwne lub wręcz grafomańskie. Mi to osobiście nie przeszkadza. Ba! Uważam, że zespół fajnie nawiązuje do długiej tradycji tworzenia metalowych hymnów udowadniających jaki to metal nie jest wspaniały, a jego piewcy wytrwali i bezkompromisowi. Że to trąci banałem? Może i tak, ale po tylu latach na scenie Johnny Hedlund z kolegami wręcz zasłużyli na to, żeby uczciwie móc zaśpiewać o tym, że tworzony przez nich death metal nigdy nie skapituluje. I oby tak było, bo „As Yggdrasil Trembles” to świetna płyta. Może nie odkrywcza, ale miłośnikowi szwedzkich dźwięków z pewnością dostarczy wiele przyjemności. Czekam teraz na koncerty Unleashed w Polsce. Zapraszamy!

4,5/6

piątek, 18 czerwca 2010

Sonisphere Festival - 16.06.2010, Warszawa - relacja

Inauguruję wreszcie muzyczny wątek na swoim blogu. Na początek relacja z pierwszego w historii wspólnego koncertu Wielkiej Czwórki thrash metalu, czyli:


Sonisphere Festiwal, 16.06.10, Lotnisko Bemowo, Warszawa.

W składzie: METALLICA, SLAYER, MEGADETH, ANTHRAX, BEHEMOTH



Muszę przyznać, że koncert zapowiadał się niezwykle ekscytująco. Wielka Czwórka thrashu pierwszy raz miała spotkać się na jednej scenie. Po przeszło 25 latach od powstania gatunku zwanego thrashem Polska miała stać się świadkiem tego wydarzenia. Wszystkie konflikty i pyskówki (zwykle na linii MEGADETH –METALLICA lub MEGADETH – SLAYER) miały pójść w zapomnienie. I poszły! To wspaniały moment i ważne wydarzenie dla każdego fana metalu. Nie mogło wiec tam mnie zabraknąć.


Sama podróż autokarem z Wrocławia upłynęła miło przy dźwiękach utworów gwiazdy wieczoru. Jedynym zgrzytem były ogromne korki, które opóźniły nasze dotarcie w okolice lotniska. Jakoś się jednak udało. Miałem to szczęście, że na płytę dostałem się akurat w momencie, gdy zaczął grać BEHEMOTH. Już drugi raz widziałem ich grających na wolnym powietrzu (pierwszy raz był w Chorzowie przed IRON MAIDEN) i muszę przyznać, że wrażenie było w miarę przyzwoite. Tzn. w pełni profesjonalne podejście, krótko, ale konkretnie. Niestety jak już ktoś wyżej zauważył muzyka ekipy Nergala w takich warunkach to nie to samo co w klubie. Ale swoje zrobili z klasą i za to im chwała. Jak ktoś będzie chciał docenić w pełni walory ich muzyki to się wybierze na ich koncert do jakiegoś klubu. Tu mieli być jedynie miłym dodatkiem. I im się udało.


Potem zaliczyłem krótką wycieczkę na żarełko (w cenach może nie horrendalnych, ale jednak sporych: 15 za kiełbasę z grilla to jak na mój gust o piątkę za dużo) a następnie już szybko w kierunku sceny gdzie zaczynał grać ANTHRAX. I tu ogromne zaskoczenie. Jakoś nigdy nie przepadałem za twórczością ekipy Scotta Iana. Owszem zdarzało mi się posłuchać, ale żeby się zachwycać i znać każdy album w ich dyskografii to już raczej nie. Natomiast sam koncert zrobił na mnie świetne wrażenie. Luz, świetny kontakt z publiką, dobry dobór utworów, hołd dla Dio, chóralnie odśpiewany „Antisocial” no i Beladonna biegający po scenie w pióropuszu na "Indians". Cyna. Końcówkę ich występu zobaczyłem stojąc u źródełka, pozytywnie zaskoczony przystępną ceną (6zł) serwowanego Carlsberga. Występ zdecydowanie na plus i z pewnością (przynajmniej dla mnie) świetna zachęta by odświeżyć sobie Wąglikową dyskografię.


Zaspokoiwszy pragnienie duńskim złotym trunkiem udałem się z powrotem w kierunku sceny, aby zająć jakieś rozsądne miejsce przed koncertem MEGADETH. Sztuka ta się udała, a miejscówka była na tyle dobra, że pozostałem tam już do samego końca festiwalu. Mój odbiór koncertu ekipy Mustaine'a jest jednak dość niejednoznaczny. Z jednej zaprezentowali doskonały set (choć mi zabrakło zapowiadającego się w tym kontekście intrygująco "The Mechanix", czyżby interwencja ze strony ekipy Hetfielda? W końcu oni "The Four Horsemen" zagrali), skupiony głównie wokół "Rust in Peace", z drugiej jednak takie sobie brzmienie i strasznie słabo słyszalny, jęczący wokal Mustaine'a zrobiły swoje. W ogóle miałem wrażenie, że rzeczony Rudzielec dopiero gdzieś w połowie seta zauważył obecność publiki. dobrze, że się chociaż na koniec rozgadał, bo jednak dobra relacja zespół-tłum zawsze poprawia odbiór całego show. W sumie MEGADETH wypadł w porównaniu z pozostałymi przedstawicielami Wielkiej Czwórki dość blado. Ja się jednak cieszę, że wreszcie miałem okazję zobaczyć ich koncert w całości, a nie musieć się ewakuować już po pierwszym kawałku (bo tak mi się niestety przydarzyło przy okazji Metalmanii 2008)



Po krótkim oczekiwaniu na scenę wyszedł SLAYER. Oczekiwałem, że wyjdą, zrobią swoje i scena przed METALLICĄ będzie pozamiatana tak, że Ulrich z kolegami nie będą mieli po co wychodzić. To się jednak nie udało. Trochę przeszkadzało słońce irytująco świecące prosto w oczy i mimo czapeczki z daszkiem i okularów bardzo utrudniające odbiór koncertu. Trochę czuć było oszczędzającego się Arayę. To nie jest bynajmniej wyrzut. Ja się cieszyłem, że zagrali w ogóle, szczególnie, że kilka dni temu odwołano koncert w Bochum właśnie ze względu na problemy ze zdrowiem Toma. Ten z pewnością dumny ze zwycięstwa reprezentacji Chile nad Hondurasem, przywdział ich koszulkę i poprowadził do boju swą koncertową maszynę do zabijania. Kapitalny set (było "Chemical Warfare"!), dobre brzmienie i pełen profesjonalizm, jak na SLAYERA przystało. Mimo, iż mam wrażenie, że zagrali trochę na pół gwizdka i tak było świetnie. A że został niedosyt? No cóż, widać chcieli dać szansę METALLICE;)



Gwiazda wieczoru na przywitanie lekko (nomen omen) "przygwiazdorzyła" czekając na to, aż słońce wyraźnie zajdzie. Opóźnienia wielkiego nie mieli, więc jest to do wybaczenia. Wyraźnie jednak dano publice do zrozumienia kto tu jest gwiazdą. Wielki telebim jako scenografia, pełna moc brzmienia i więcej świateł, do tego fajerwerki i buchające płomienie. Robi wrażenie nie powiem. Najpierw popłynęły dźwięki "Ecstasy of Gold" z fragmentem filmu "Dobry, zły i brzydki" a potem już poszło. 2 godziny metallicowego grania. było Trochę thrashu, było trochę późniejszych hitów. Ogólnie fajny zestaw utworów. Jakby dodali po jednym kawałku z czterech pierwszych płyt to byłby set idealny (zabrakło mi: "Motorbreath", "Fight Fire With Fire", "Battery" i "Dyers Eve"... i niczego więcej). Widać, że panowie starali się mocno nawiązać do swoich muzycznych korzeni i zwrot w ich twórczości widoczny od Death Magnetic jest odczuwalny. Wychodzi to co prawda lepiej lub gorzej, ale nie sposób tego nie docenić. To w końcu METALLICA wypromowała tą muzykę, przynajmniej przez pewien okres nie tracąc na autentyczności. Był więc i "Creeping Death" i "Fade to Black" i "The Four horsemen" i "Blackened" i "Master of Puppets" i "Hit the Lights" i jeszcze parę innych klasyków. Do tego trzy kawałki z nowej płyty. Doskonałe wrażenie zrobiło na mnie wykonanie "Welcome home (Sanitarium)". Pod koniec jeszcze było "Stone Cold Crazy" Queenu (ale ostatnio zwykle ten kawałek trafia do metallicowej setlisty) Nie obyło się bez wpadek. Niedostrojona gitara wręczona Hetfieldowi na początku „One”, czy Ulrich, wyraźnie nie dający sobie rady z szybką partią perkusji w tymże utworze to główne zgrzyty. Nie mogą one jednak przesłonić ogólnego obrazu. Wrażenia z koncertu? Doskonałe! Pełen profesjonalizm, świetna oprawa, dobry kontakt z publiką. Czego chcieć więcej? Co prawda osoby zaznajomione z koncertowymi poczynaniami Miętalipy zauważą pewną koncertową rutynę, ale to chyba nieuniknione. Był to mój pierwszy koncert METALLICI i mam nadzieję, że nie ostatni.



Moim zdaniem wyjazd na Sonisphere był wart każdej złotówki. Mimo, iż widać było różnice statusu pomiędzy kapelami możliwość uczestniczenia w pierwszym w historii występie Wielkiej Czwórki na jednej scenie była bezcenna. Miejmy nadzieję na więcej takich koncertów. Warto tez pochwalić obsługę sceny za szybką prace i krótkie przerwy. Pełna fachura. Czy jest szansa na więcej takich tras? Osobiście wątpię. Mimo ciągle i przez wszystkich podkreślanej wyjątkowości tego wydarzenia i zaznaczania wspólnych korzeni wyraźne różnice w statusie poszczególnych zespołów i małe uszczypliwości ze strony METALLICI (pozostałym zespołom Hetfield zadedykował… „Sad but True”) mogą sugerować, że to raczej jednorazowa trasa. Tym bardziej się cieszę, ze miałem okazję być świadkiem tego niepowtarzalnego, bo pierwszego w takim składzie, koncertu.


PS1. Niestety omijałem raczej scenę Red Bulla i nie było mi dane zobaczyć PRAWDZIWEJ gwiazdy wieczoru, czyli FRONTSIDE... chlip, chlip...



PS2. Za to RedBullowy śmigłowiec wywijający fikołki robił kapitalne wrażenie. nie przypuszczałem, że tak się w ogóle da!


PS3. Tu można znaleźć pełne setlisty.


PS4. Zdjęcia pochodzą z facebookowego profilu Sonisphere Polska


PS5. Nie wspomniałem, a powinienem, że w wypadzie na koncert towarzyszył mi kolega Michał, za co należą mu się wielkie podziękowania:)

środa, 2 czerwca 2010

Tern - Nik Pierumow - recenzja z portalu Fantasta.pl

Oto najnowsza recenzja, którą popełniłem dla portalu Fantasta.pl. Zapraszam zatem do lektury!


Napisanie dobrej powieści fantasy nie jest rzeczą prostą. Trudno się z tym zdaniem nie zgodzić, autor staje bowiem przed zadaniem zmierzenia się z konwencją oklepaną na wszelkie możliwe sposoby, do tego musi (choć to dotyczy w zasadzie każdej konwencji) skonstruować ciekawą fabułę i stworzyć interesujących bohaterów. Napisanie dobrej powieści high fantasy wydaje się być jeszcze trudniejsze. Nie wystarczy już bowiem osadzić opowiadanej historii w pseudośredniowiecznym świecie, do którego dołożono tylko jakieś tam elfy, czy inne krasnoludy. Dobre high fantasy wymaga od autora stworzenia świata, który czytelnika oszołomi swą magią, odrealnieniem i innością nie tylko od świata codziennego, ale i od regularnie serwowanej nam przez wydawców światotwórczej papki. Aspekt oryginalności staje się więc całkiem istotnym kryterium dystynkcji między tym co dobre, a tym co nijakie.

Ten przydługi wstęp nie znalazł się tu bez przyczyny. Miałem bowiem okazję przeczytać książkę, którą niewątpliwie można określić jako wpisującą się w gatunek high fantasy. Mam tu na myśli Tern rosyjskiego pisarza Nika Pierumowa. Powieść ta, będąca pierwszym tomem cyklu zatytułowanego Siedem Zwierząt Rajlegu została wydana w naszym kraju przez Wydawnictwo Solaris. Już na wstępie należą się wydawcy spore brawa za świetną, klimatyczną i co ważne wyróżniającą się na tle konkurencji oprawę graficzną. Może nie jest to istotne z punktu widzenia zawartości powieści, jednak zawsze przyjemniej czyta się książkę, która jest ładnie wydana. Przechodząc jednak do zawartości Ternu należy przyznać, że dzieło Pierumowa zaskakuje oryginalnością świata. Nie mamy tu do czynienia z kolejną banalną wariacją na temat ludzi, elfów i krasnoludów, lecz autor serwuje nam kilka zupełnie nowych ras, swoich autorskich kreacji (a także nieco zmodyfikowane i inaczej nazwane te "klasyczne"). Cały świat, jak przystało na high fantasy jest przesycony magią, która staje się ważnym elementem większości zdarzeń posuwających akcję do przodu. Świat Siedmiu Zwierząt, złożony i bogaty, jest bodaj największym plusem tej powieści. Oczywiście zachowanych zostało wiele z klasycznych dla gatunku elementów - konfrontacje mocarstw, zakony rycerskie, czy magiczne uniwersytety, jednak stanowią one co najwyżej element drugiego planu, pozwalając czytelnikowi poczuć się bardziej swojsko.

Skoro ciekawy jest świat, ciekawe powinny być i osadzone w nim postacie. To zadanie autorowi chyba nie do końca się udało. Postać Terna – głównego bohatera jest intrygująca i niezwykle enigmatyczna. Posiada rozliczne zdolności, tak magiczne, jak i bojowe, a co więcej jest ona przedstawicielem (choć temu wciąż zaprzecza) stanowiącej autorski pomysł Pierumowa rasy dhussów. Z drugiej jednak strony nimb tajemnicy jakim owiany jest tytułowy bohater z czasem zaczyna drażnić, gdyż każde kolejne wydarzenie bynajmniej nie ujawnia o nim zbyt wiele nowego. Towarzysze Terna stanowią raczej typowy zestaw postaci. Mamy więc dwie postacie żeńskie: sidchę Neiss, i byłą gończą Stein, z których jedna zwykle stawia się w opozycji do działań pozostałych bohaterów, druga zaś stanowi pretekst do wprowadzania (aczkolwiek bardzo subtelnie) wątku miłosnego; mamy także przeświadczonego o swojej wielkości uczonego-alchemika Ksarbirusa, a także pochodzącego z innej płaszczyzny demona Krojona, który mimo swoich potężnych rozmiarów i przerażającego wyglądu w istocie uważa się za artystę pragnącego jedynie wrócić do domu. Jak widać laureat nagrody dla najlepszego europejskiego autora fantastyki z roku 2004 nie popisał się tu specjalnie i mimo egzotycznego opakowania otrzymujemy klasyczną dla fantasy zawartość – dość typowych bohaterów połączonych w drużynę przez okoliczności.

Tak jak koncepcja drużyny w fantasy może, ale nie musi nasuwać skojarzenia z literaturą opartą o gry fabularne, tak w przypadku fabularnej konstrukcji Ternu skojarzenia takie nasuwają się jeszcze silniej. Powieść bowiem oparta jest na motywie questów. Drużyna stara się zrobić coś, żeby zdobyć coś innego, dzięki czemu będzie mogła coś jeszcze innego. A to wszystko przeplecione podróżami. Niewątpliwie można więc nazwać powieść Pierumowa fantastyką drogi. Fabuła rozkręca się raczej wolno i czasem mam wrażenie, że właściwie nie wiadomo dokąd zmierza cała historia i czy autor w ogóle od samego początku miał jakiś pomysł na zamkniętą fabularnie całość. Co do tego mam pewne wątpliwości, gdyż wyraźnie widać podkreślanie odrębności poszczególnych questów-epizodów. Brakuje jednej, wyraźnie określonej osi fabularnej, a wątek, który powieść kończy pozostawia spory niedosyt.

Styl Ternu jest dość charakterystyczny. Pierumow miesza wątki high fantasy z lekką dawką poczucia humoru. Wspomniana już tendencja do rozbijania fabuły na odrębne fragmenty wzmacniana jest też przez specyficzną narrację. Opiera się ona w ogromnej części na dialogach, które albo są bardzo krótkie i zdawkowe, albo stają się dość sztuczne. Być może jest to kwestia tłumaczenia, które przemyca do polskiego wydania sporo rusycyzmów. Można się jednak do tego szybko przyzwyczaić i w zasadzie stanowi to interesującą odmianę w stosunku do ogromnej ilości tłumaczonej na język polski fantastyki zza Oceanu.

Ocena powieści Pierumowa nie jest prosta. Na jej korzyść świadczyć może bardzo ciekawy i oryginalny setting, co w przypadku high fantasy jest ogromną zaletą. Z drugiej strony opakowana w ten setting zawartość nosi znamiona sztampowej i napisanej trochę bez pomysłu na fabularną stronę powieści. Być może ten niedosyt wynika z tego, ze Tern jest dopiero pierwszym tomem cyklu i autor nie chciał od razu ujawnić wszystkich swych pomysłów. Jest to dość ryzykowne, gdyż po lekturze Ternu Czytelnik może równie dobrze z niecierpliwością czekać na tom kolejny, co dojść do wniosku, że historia opowiadana przez Pierumowa jest po prostu nieciekawa i stracić zainteresowanie jego twórczością. Ja na Aliedorę poczekam, choć raczej bez nadmiernej ekscytacji.
3,5/6


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...