Na samym wstępie chciałbym zaznaczyć, że poniższy
tekst nie do końca jest recenzją. O ile bowiem tekst krytyczny w
klasycznym rozumieniu powinien subiektywny odbiór danego dzieła przez
recenzenta „przepuścić” przez filtr w miarę obiektywnych argumentów i
standardów dotyczących literackiego rzemiosła, o tyle poniższe omówienie
w zasadniczej mierze jest niczym więcej niż klasycznym pisaniem o
misiach. „To mi się…, tamto mi się…”, ale próżno tu szukać większego
uzasadnienia. A przynajmniej takiego, które satysfakcjonowałoby niżej
podpisanego. Mam bowiem z Neuromancerem niemały problem.
Pierwszy raz czytałem tę kultową powieść mniej więcej 17 lat temu, będąc
uczniem szkoły podstawowej dopiero rozpoczynającym swą przygodę
z fantastyką. Wtedy wizja Williama Gibsona zrobiła na mnie
ogromne wrażenie. Mijały lata, a tekst wciąż tkwił w mojej głowie jako
wyjątkowy, wyróżniający się i stanowiący fundament dla cyberpunka –
jednej z najbardziej charakterystycznych fantastycznych konwencji. Kiedy
padł pomysł poświęcenia cyberpunkowi jednego z Wrocławskich Spotkań z Fantastyką, nie miałem wątpliwości, że to będzie doskonała okazja do
przypomnienia sobie właśnie tego tekstu. Jak się jednak okazuje, takie
wycieczki do książek uwielbianych przed laty nie zawsze kończą się
dobrze.