czwartek, 25 listopada 2010

Miasto i Miasto - China Miéville - recenzja z portalu Fantasta.pl

Bardzo cieszy mnie tendencja szybkiego wydawania w naszym kraju pozycji zdobywających uznanie na poletku ogólnoświatowej fantastyki. Jasne, zawsze można sobie sprawić wydanie anglojęzyczne, niestety zwykle sprowadzenie tego typu pozycji chwile trwa, a i ceny książek obcojęzycznych w kraju nad Wisłą zbyt zachęcające nie są (przynajmniej jeśli chodzi o zagraniczne nowości, które są na topie). W roku 2010 pozycjami, które zwróciły na siebie ogromną uwagę fantomu były: wydany już w Polsce (i zrecenzowany tak na łamach Fantasty, jak i na tym blogu) doskonały Palimpsest Catherynne M. Valente, The Windup Girl Paolo Bacigalupiego (polskie wydanie planowane jest na styczeń), a także kolejna powieść czołowej postaci brytyjskiej fantastyki Chiny Miéville’a zatytułowana Miasto i Miasto, która właśnie trafiła na księgarskie półki w naszym kraju. I tej właśnie pozycji postaram się poświęcić kilka słów.

Kilka miesięcy temu nie szczędziłem Brytyjczykowi pochwał przy okazji omawiania zbioru jego opowiadań zatytułowanego W poszukiwaniu Jake’a i inne opowiadania. Zwracałem tam uwagę na bardzo umiejętne połączenie fantastycznej wyobraźni z popartą politycznym zacięciem inteligentną krytyką współczesnego społeczeństwa. Krótko mówiąc Miéville zaimponował mi swoistym socjologicznym zmysłem pozwalającym zwracać uwagę na intrygujące wycinki naszej rzeczywistości i wykorzystywać je jako źródło motywów dla swojej twórczości. Z drugiej strony autor ten wpisuje się w bardzo charakterystyczny nurt we współczesnej fantastyce (choć w zasadzie widoczny jest on także w literaturze głównego nurtu) stawiający w centrum opowieści motyw miasta. W przypadku opowiadań zawartych we W poszukiwaniu Jake’a… miastem tym był widziany na różne sposoby Londyn. Podobną fascynację miastem, jako specyficzną przestrzenią (tak społeczną, jak i fizyczną) można obserwować także choćby u wspomnianej już Valente, Jeffa Vandermeera, czy M. Johna Harrisona. W przypadku Miasta i Miasta Miéville popisuje się dodatkowo kapitalną umiejętnością mieszania gatunków i konwencji, tworząc wybuchową mieszankę wielu motywów.

Dla wielu czytelników pewnym zaskoczeniem może być fakt, że powieść Brytyjczyka jest zasadniczo niczym innym, jak czarnym kryminałem. Inspiracje pracami Raymonda Chandlera są tu wyraźnie widoczne. Miévillowskim odpowiednikiem Philipa Marlowe’a, głównego bohatera prowadzącego narrację jest inspektor Tyador Borlú, reprezentujący Brygadę Najpoważniejszych Zbrodni policzai miasta Besźel – stolicy małego kraiku położonego gdzieś w Europie Środkowej. Jeśli chodzi o fabułę to mamy tu do czynienia z absolutną klasyką gatunku, w bardzo dobrym wykonaniu. Śledztwo rozpoczynające się znalezieniem zwłok nieznanej kobiety, jak przystało na kryminał wciąga nas w wir spekulacji na temat tego kto, i dlaczego mógł dokonać tego czynu. Na drodze do rozwiązania tej zagadki okazuje się, że każdy strzępek informacji rodzi kolejne pytania, a droga do znalezienia rozwiązania jest niebezpieczna i wymaga wielu działań leżących w zdecydowanej sprzeczności z zasadami rutynowego postępowania policjanta, często mogących doprowadzić do międzynarodowego skandalu. Miéville w tym aspekcie specjalnie nie zaskakuje, oddając tu hołd klasyce gatunku. Jego bogata wyobraźnia i talent do ciekawych, oryginalnych obserwacji znajdują ujście gdzie indziej.

Punktem centralnym powieści staje się koncepcja splecionych ze sobą metropolii: Besźel i Ul Qomy. Dwóch miast, które pozornie dzielą tą samą przestrzeń, funkcjonują jednak jako odrębne organizmy: topograficznie, ekonomicznie, politycznie i społecznie. Pomysł jest niezwykle oryginalny i stanowi dla Brytyjczyka punkt wyjścia dla swobodnego operowania tym, co jest jednym z najsilniejszych punktów jego twórczości, a mianowicie prowadzenia błyskotliwych, politykujących obserwacji życia społecznego i ich komentowanie. Niuanse wzajemnych relacji „przeoczających się miast”: ich historii, polityki i kultury robią ogromne wrażenie bogactwem detali i zgrabnym wpisaniem je w realia znanego nam świata. Muszę przyznać, że poznawanie tego świata wciąga chyba jeszcze bardziej niż intrygująca fabuła Miasta i Miasta. Z drugiej strony Miéville używa motywu dwóch odrębnych miast dzielących tą samą przestrzeń jako metafory wzajemnych relacji różnych społeczności dzielących to samo terytorium, wplatając w tą rzeczywistość mnóstwo odwołujących się do tego motywu smaczków: jak choćby będąca doskonale prosperującym biznesem restauracja żydowsko-muzułmańska, czy też ciekawy portret radykalnych ruchów politycznych (których przecież sam autor także jest przedstawicielem). Wszystkie te socjologiczne obserwacje i komentarze podane są jednak w specyficzny sposób, nawiązujący trochę do wspominanego przez samego autora Franza Kafki, mi zaś przywodzący na myśl choćby Josepha Hellera. Machina społeczno-polityczna odseparowująca od siebie Besźel i Ul Qomę jest pełna paradoksów i absurdów, a groźba wkroczenia tajemniczej Przekroczeniówki jeszcze je wzmacnia. Miasto i Miasto ma jeszcze jeden wymiar, a mianowicie jest to swoisty portret zmitologizowanej przestrzeni miasta. Zmitologizowanej choćby przez fakt współdzielenia jej przez dwa odrębne organizmy, żyjące swoim własnym życiem i rytmem. Besźel i Ul Qoma są dla siebie równie oczywiste co niedostępne, równie bliskie co odległe. Efektem jest bogactwo onirycznych wręcz wizji sytuujących się na granicy tego co widzialne i niewidzialne i tego co dozwolone i zakazane. To co pozornie bliskie i znane, miejsca, ludzie, smaki i zapachy, okazują się być owiane nimbem tajemnicy i noszą swoiste piętno zakazanego owocu. Takie zmitologizowane pokazywanie przestrzeni miasta, odkrywanie jej na nowo rodzi skojarzenia z Brunonem Schulzem, którego twórczością Brytyjczyk wyraźnie się inspiruje, czego wyraz dał otwierając swą powieść cytatem ze Sklepów Cynamonowych.

Ten kapitalnie wykreowany świat zapełniają jednak postacie skonstruowane w dużo prostszy sposób. Borlú to typowy detektyw, twardy, zdeterminowany, skłonny złamać czasem pewne zasady w imię rozwiązania sprawy. Podobne wrażenie robią też jego odpowiednicy z Ul Qomy. Do tego mamy pełną paletę różnych warstw społeczeństwa Miasta i Miasta: polityków, radykałów, naukowców i studentów. Każda z tych grup została sportretowana w sposób bardzo obrazowy i plastyczny, choć muszę przyznać, że nie ma tu jakiś wyjątkowych „fajerwerków”, a żadna z drugoplanowych postaci specjalnie w pamięć nie zapada. Zgodnie z konwencją w centrum wydarzeń umiejscowiona jest postać detektywa prowadzącego śledztwo, a tu postać Tyadora Borlú sprawdza się świetnie.

Miasto i Miasto otrzymało w 2010 Nagrodę Hugo, Nagrodę Locusa i Nagrodę Arthura C. Clarke’a - to musi robić wrażenie. Czy jednak rzeczywiście jest to powieść tak fascynująca, jak można by oczekiwać po zdobywczyni tylu prestiżowych wyróżnień? No cóż, może w pewnych kwestiach China Miéville wykonał „zaledwie” solidną robotę, ale sam pomysł dwóch splecionych miast i wielowarstwowość tej powieści robią naprawdę bardzo duże wrażenie. Do tego sprawny język, oryginalne na gruncie fantastyki nawiązanie do nurtu czarnego kryminału i bogactwo społecznych komentarzy powodują, że Miasto i Miasto staje się w moich oczach jedną z najważniejszych pozycji tego roku na naszym rynku wydawniczym. Co prawda niektórzy czytelnicy mogą trochę tęsknić za większym politycznym zaangażowaniem, znanym z innych pozycji tegoż autora, ale uważnie czytając tę powieść można doszukać się całkiem sporej ilości krytycznego spoglądania na rzeczywistość. Jest ono tu po prostu mniej oczywiste, bardziej schowane. No cóż, wypada to tylko potraktować jako pretekst do tego, by cieszyć się tą powieścią dłużej, szukając różnych możliwości odczytania jej. Bo tego, że warto się z nią zapoznać nie muszę już chyba dodawać…

5,5/6

czwartek, 18 listopada 2010

Umierająca Ziemia. Oczy Nadświata - Jacl Vance - recenzja z portalu Fantasta.pl

Porównywanie rodzimego rynku wydawniczego z jego zagranicznymi odpowiednikami nie wypada może najlepiej, jednak względnie spora popularność fantastyki w naszym kraju pozwala się cieszyć w miarę regularnym wydawaniem najważniejszych pozycji ukazujących się na Zachodzie (a i zza wschodniej granicy co nieco do nas dociera). Także jeśli chodzi o klasykę gatunku sytuacja jest całkiem niezła: większość książek uznawanych za ważne w rozwoju science fiction, fantasy czy horroru można nabyć w polskim wydaniu. No właśnie: większość. Jedną z klasycznych pozycji, która nigdy nie została w Polsce wydana (pomijam tu jedno klubowe wydanie) był do niedawna cykl Jacka Vance’a zatytułowany Saga Umierającej Ziemi. „Był”, gdyż Wydawnictwo Solaris postanowiło uzupełnić tę lukę i umożliwić polskiemu czytelnikowi zapoznanie się z tekstami, które przyniosły Amerykaninowi spory rozgłos stając się wreszcie inspiracją dla Księgi Nowego Słońca Gene’a Wolfe’a, Viriconium M. Johna Harrisona, czy w dalszej perspektywie dla tak obecnie popularnego nurtu New Weird.

Umierająca Ziemia. Oczy Nadświata to zbiorcze wydanie pierwszych dwóch tomów cyklu Vance’a. Amerykanin stworzył świat niezwykły, silnie pobudzający wyobraźnię i stwarzający samemu twórcy spore możliwości. Scenerią cyklu staje się bowiem Ziemia w ostatnich chwilach swojego istnienia. Czerwone, migoczące słońce nie pozostawia wątpliwości co do swojego zbliżającego się nieuchronnie końca. W tej odległej przyszłości technologia i magia są praktycznie nieodróżnialne, a świat pełen jest dziwnych, drapieżnych stworzeń. Jada się w karczmach, podróżuje piechotą, do obrony używa się miecza i sztyletu, a czarodzieje zamieszkują w wieżach pełnych magicznych artefaktów. Na pierwszy rzut oka współczesnego czytelnika: nic wyjątkowego. To jednak tylko pozory. Vance przede wszystkim bardzo umiejętnie prowadzi z czytelnikiem grę w odkrywanie umierającej Ziemi. I to wcale niekoniecznie „odkrywanie” w sensie geograficzno-podróżniczym. Mam tu na myśli raczej pojawiające się tu i ówdzie drobne sugestie pozwalające łączyć świat znany czytelnikowi z fantastyczną rzeczywistością powieści. A to drobna wzmianka o naukowo-matematycznych podstawach czarów, a to jakiś artefakt do złudzenia przypominający znane nam sprzęty lub też przemycona ukradkiem wzmianka o tym, ze pewne dzikie i groźne gatunki stworzeń mogą być rezultatem krzyżowania innych gatunków. Wyszukiwanie takich smaczków potrafi przykuć czytelnika do książki na zdecydowanie dłużej niż przelotne 20 minut między kanapką z serem a meczem w telewizji. Potrafi to też wspaniale umagicznić świat. Umierająca Ziemia i Oczy Nadświata pełne są barwnych, ulotnych opisów. Krajobrazy i scenerie migają nam tylko przed oczami, poruszając jednak wyobraźnię w sposób ogromnie wymowny. To wrażenie niezwykłości potęgowane jest tez przez charakterystyczny język tej powieści. Sposób wysławiania się bohaterów i konstrukcja dialogów przywodzi mi na myśl takich autorów jak Stanisław Lem, czy z nowszych rzeczy styl charakterystyczny dla Ternu Nika Pierumowa. Innymi słowy, widać pewien pietyzm wypowiedzi i swoistą, niecodzienną, doniosłość stylu.

Dwa pierwsze tomy Sagi Umierającej Ziemi wyraźnie różnią się od siebie, stąd i polskie ich wydanie ma dwa różne oblicza. Pierwsze opowiadania, powstałe jeszcze w latach pięćdziesiątych to swoista wycieczka krajoznawcza po Ziemi Vance’a. Opowiadania przedstawiają różne, lekko tylko powiązane ze sobą historie kilku postaci. Zabierają nas w świat nowy, dziwny i fascynujący. To właśnie ta część Sagi uznawana jest przez wielu czytelników twórczości Amerykanina za najważniejszą. Powstałe kilkanaście lat później Oczy Nadświata przyjmują już trochę inna stylistykę. Vance stworzył jednego z pierwszych antybohaterów w historii fantasy – Cugela Sprytnego i to jego perypetie na drodze do pozbycia się pewnego niewygodnego problemu stają się kanwą poszczególnych opowiadań składających się koniec końców w całkiem spójną historię. Cugel oszukuje, zwodzi, kłamie i kombinuje, fakt, ale robi to w takim stylu, że trudno tej postaci nie polubić. Amerykaninowi doskonale udało się połączyć baśniową wizję świata z pierwszego tomu z wciągającą, awanturniczą fabułą. Postacie stworzone przez Vance’a bardzo dobrze współgrają też z wizją świata, dla którego zbliża się koniec. Słońce, które wkrótce zgaśnie staje się nieodłącznym elementem życia mieszkańców Umierającej Ziemi. Czasem nieuchronnie zbliżający się kataklizm jest motywacją do działania, czasem zaś przesłanką do bierności i pasywnego oczekiwania na to co przyniesie przyszłość. Udała się Vance’owi rzadka sztuka wprowadzenia czysto fizycznych realiów opisywanego przez niego świata do codziennego życia jego mieszkańców, a nie sprowadzenie ich do prostej wzmianki. Nazwa „umierająca Ziemia” nie jest tu tylko pustym frazesem, ale czymś znacznie więcej, ważnym elementem budującym klimat, który można by nazwać „preapokaliptycznym”.

Powstaje tu pytanie czy Umierająca Ziemia. Oczy Nadświata Jacka Vance’a to lektura potrafiąca podbić serca współczesnego czytelnika. Czytając słowa napisane przeze mnie powyżej można dojść do wniosku, że niewątpliwie tak powinno być. Sprawa jest jednak trochę bardziej skomplikowana. Niestety nie da się zapomnieć o tym, że teksty te powstały ponad 60, czy, w przypadku Oczu Nadświata, ponad 40 lat temu. Wbrew pozorom to bardzo dużo. Jasne, dobra literatura bez względu na wiek powinna się obronić. I do pewnego stopnia to się udaje: wspaniałe opisy, doskonały, charakterystyczny język dialogów, czy też nastrój tych opowiadań są czymś co powinno cieszyć czytelników (przynajmniej pewne ich kategorie) jeszcze przez wiele lat. Z drugiej strony to, co było ogromną zaletą cyklu Vance’a: pomysłowość, nowatorskość, wprowadzenie antybohatera i wyraźne inspiracje powieścią łotrzykowską są czymś co w współczesnej fantastyce jest dobrze znane, wykorzystywane na wszelkie możliwe sposoby i we wszelkich możliwych wariantach. Umierająca Ziemia nie robi już wiec takiego wrażenia jakie zapewniło jej miejsce w panteonie klasyki literatury fantastycznej. Mimo wszystko wciąż jest to literatura najwyższych lotów, którą warto poznać jeśli nie dla fantastycznego języka i barwnych, baśniowych opisów to choćby dlatego by zobaczyć jak wielki wpływ wywarły teksty Vance’a na innych twórców. Nie jest to może literatura dla każdego, ale jeśli szukamy w fantastyce czegoś więcej niż tylko akcji w wykonaniu krasnoludów i goblinów to nie powinniśmy się na tej pozycji zawieść.

5/6

czwartek, 23 września 2010

Siedemdziesiąt dwie litery - Ted Chiang - recenzja z portalu Fantasta.pl

Pisarzy zajmujących się szeroko pojętą fantastyką jest wielu. Nawet bardzo wielu. Zwykle ich kariera zaczyna się od publikowania opowiadań. Jeśli są odpowiednio dobrzy w tym co robią pojawia się szansa napisania pełnowymiarowej powieści, z których czasem wynikają wielotomowe cykle składające się z opasłych tomisk. Wśród morza twórców czasem trafia się jednak wyjątkowa perła. Ot choćby człowiek, który tak upodobał sobie krótką formę, że publikuje tylko i wyłącznie teksty tego typu. A żeby się nie przemęczyć to i takich niezbyt obszernych form tworzy nie za wiele… jeden, czasem dwa teksty rocznie. Praktycznie wszystko co wyjdzie spod jego pióra natychmiast wzbudza zachwyt i uznanie rzeszy odbiorców, przynosząc twórcy liczne wyróżnienia i nagrody. Tym pisarzem jest Ted Chiang. Wydawnictwo Solaris postanowiło dać polskiemu czytelnikowi szansę ponownego zapoznania się z twórczością Amerykanina. Trudno już dostępny zbiór Historia twojego życia uzupełniony został o kolejne teksty, zmieniono też tytuł i okładkę. Tym sposobem otrzymujemy wydany w twardookładkowej serii „Klasyka Science Fiction” zbiór dzieł Chianga zatytułowany Siedemdziesiąt dwie litery.

Fantastyka Chianga jest bardzo trudna do sklasyfikowania. Niezwykle sprawnie czerpie on bowiem z wielu konwencji, poruszając bardzo odległe od siebie tematy. Teksty są napisane świetnym, żywym językiem, a bohaterowie wyraziści. Warsztat to jednak tylko drobny element stanowiący o fenomenie tych opowiadań. Najsilniejszymi punktami twórczości Amerykanina są doskonałe, niekonwencjonalne pomysły. Każde z opowiadań zabiera czytelnika w odmienną rzeczywistość. Za każdym razem jest to świat, który może wydawać się nam znany, jednak Chiangowi udaje się wprowadzić do pozornie swojskiej rzeczywistości coś, co zmienia ją w fascynujący setting fantastyki najwyższych lotów. Mamy więc okazję poznać budowniczych Wieży Babel, przekonać się jak wyglądałaby nauka oparta na kabale, śledzić losy człowieka, który w wyniku działania leku nowej generacji stał się hiperinteligentny lub też doświadczyć historii kontaktu z obcymi, z perspektywy językoznawcy. Wydaje się, że te pomysły nie są specjalnie oryginalne. To jednak tylko złudzenie. Chiang wykorzystuje ograne patenty okraszając je taką ilością kapitalnych idei, że każda z nich potrafi zaskoczyć świeżością spojrzenia. Wielkim plusem jest też doskonałe przygotowanie merytoryczne autora. Być może specjaliści od matematyki, neurologii, czy językoznawstwa potrafią znaleźć w tym co wychodzi spod jego pióra jakieś niedociągnięcia, jednak z perspektywy laika postacie wykreowane przez Chianga (często naukowcy, lub innego rodzaju specjaliści) są niezwykle przekonujące jako eksperci w swoich dziedzinach. Takie merytoryczne przygotowanie wymaga sporo pracy ze strony autora, a tu jest ono (przynajmniej z perspektywy piszącego te słowa) perfekcyjne.

Twórczość Chianga to jednak coś więcej niż tylko świetnie opracowane koncepcje. Praktycznie każdy tekst niesie ze sobą pewne przesłanie, myśl. Wyraźnie można zauważyć w twórczości Amerykanina pewne powtarzalne wątki. Jednym z nich są rozważania na temat postępu technologicznego czynionego przez ludzkość, a także społecznych konsekwencji tego postępu (Zrozum, Ewolucja ludzkiej nauki, Co ma cieszyć oczy). Ważnym element twórczości Chianga jest religia. Potrafi on stworzyć fascynujący setting np. poprzez swoiste urzeczywistnienie wizji pochodzących z tradycji kręgu judeo-chrześcijańskiego (Wieża Babilonu, Siedemdziesiąt dwie litery, Piekło to nieobecność Boga). Widać doskonałe opanowanie form i konwencji, którymi autor się posługuje, niezależnie od tego czy jest to historia alternatywna, opowieść szkatułkowa w klimatach orientalnych, opowiadanie zbudowane na wzór formalnego dowodu matematycznego, quasi-reportaż, czy też zanurzony w klimacie lemowskim swoisty testament zaginionej rasy myślących mechanizmów. Także i w tej materii należą się Chiangowi wielkie brawa.

Można wymienić wiele powodów dla których warto sięgnąć po Siedemdziesiąt dwie litery. Dla tych, którzy twórczość Amerykanina już znają jest okazja by postawić na półce niemal kompletny zbiór jego tekstów (niemal, gdyż w lipcu 2010 ukazała się jego najnowsza nowela zatytułowana The Lifecycle of Software Objects). Dla wielu magnesem mogą być nagrody, którymi obsypane zostały składające się na zbiór opowiadania (na 11 tekstów zawartych w Siedemdziesięciu dwóch literach tylko 4 nie zdobyły żadnej nagrody ani nominacji. Pozostałe teksty mają na koncie, bagatela, 4 nagrody Nebula, 3 nagrody Hugo (plus 4 nominacje do tejże nagrody) i 3 nagrody Locus. Wynik zaiste imponujący). Niezależnie od powodów, sięgnięcie po opowiadania Chianga z pewnością nie przyniesie czytelnikowi zawodu. Amerykanin ma rzadki talent tworzenia literatury najwyższej próby, pełnej doskonałych pomysłów, jednocześnie niezwykle przystępnej i potrafiącej przykuć uwagę czytelnika na długie godziny. Lepszej rekomendacji dla Siedemdziesięciu dwóch liter nie trzeba.

5,5/6

środa, 8 września 2010

Pustka: Sny - Peter F. Hamilton - recenzja z portalu Fantasta.pl

Peter F. Hamilton zaliczany jest często do czołowych przedstawicieli nurtu, który ożywił klasyczną formułę space opery. Powieści składające się na cykle "Świt nocy" i "Wspólnota Międzyukładowa" zdobyły spore zainteresowanie czytelników. Najnowszą pozycją tego autora opublikowaną w naszym kraju jest Pustka: Sny, książka otwierająca "Trylogię Pustki".

Brytyjski pisarz zabiera nas do świata opisanego już w powieściach Gwiazda Pandory i Judasz Wyzwolony, osadza jednak akcję przeszło tysiąc lat po wydarzeniach w nich opisanych. Mamy tu do czynienia z klasycznym dla science-fiction motywem eksploracji nieznanego obiektu znajdującego się w przestrzeni kosmicznej. W tym przypadku jest to tytułowa Pustka – obiekt nieznanego pochodzenia, którego nie da się w żaden sposób zbadać, a który swym istnieniem może zagrażać istnieniu całej galaktyki. Ten, jak zaznaczyłem, klasyczny motyw dla Hamiltona staje się jedynie pretekstem do skonstruowania złożonej fabuły. Pewien człowiek imieniem Inigo otrzymuje z wewnątrz Pustki przekaz, serię snów, których tematem jest życie wewnątrz niej. Wyobrażenia te są współdzielone przez ogromną część ludzkiej populacji korzystającej z gajasfery, rodzaju sieci przekazującej emocje i odczucia. Z czasem wokół snów Iniga powstaje ruch parareligijny zwany Wielkim Snem. W pewnym momencie Inigo znika… i w zasadzie wtedy zaczyna się właściwa akcja Pustki: Snów.

Hamilton przedstawia złożoną z kilku odrębnych (przynajmniej do pewnego momentu) wątków historię narastającego konfliktu, który może wstrząsnąć całą galaktyką. Mamy więc tu tajnych agentów, naukowców, hierarchów religijnych, ale i zwykłych ludzi, którzy zostają wplątani w wir wydarzeń. Historie te są przeplatane kolejnymi snami Inigo o fantastycznym świecie, w którego centrum znajduje się miasto Makkathran. Poszczególne wątki, a w zasadzie ich bohaterowie dość znacznie różnią się od siebie, co powoduje częste zmiany perspektyw, konieczność swoistego „skakania” od bohatera do bohatera. Choć dodaje to książce dynamizmu i z perspektywy całości wydaje się zabiegiem w zasadzie trafionym, to w czasie lektury czasem potrafi wybić z rytmu czytania, co trochę irytuje. Szczególnie, że postaci i wątków w powieści brytyjskiego pisarza jest naprawdę wiele, więc i pogubić się nietrudno. Wspomniałem o zróżnicowaniu głównych bohaterów Pustki: Snów. Są oni zdecydowanym plusem tej powieści. Mają swój wyraźny charakter, są ciekawi i potrafią czytelnika zaintrygować niezależnie czy ich perypetie to raczej kosmiczne pościgi, czy miłosne uniesienia przeplatane remontem mieszkania.

Między futurystycznymi pejzażami znajdujemy jakby osobną historię o chłopcu imieniem Edeard. Sny Inga, których jest on bohaterem, stanowią rewelacyjny przerywnik w akcji. Są one w zasadzie dość prostą opowieścią fantasy, wbudowaną w złożoną fabułę space opery. Muszę przyznać, że ten chwyt udał się Brytyjczykowi kapitalnie. Choć historia Edearda jest w sumie banalna, to jednak urok jego świata zniewala. Zapoznawanie się z kolejnymi snami Iniga pozwala czytelnikowi wczuć się do pewnego stopnia w wyznawców Żywego Snu marzących o odwiedzeniu Makkathranu, bo i sam czytelnik będzie chciał do tego świata wracać jak najczęściej.

Hamiltonowska wizja przyszłości jest bardzo ciekawa. Złożone, rozbite na nowe klasy społeczeństwo ludzkie dążące różnymi drogami ku dalszemu rozwojowi, efektowne technologie i perspektywy podboju kosmosu, delikatnie przyprawione polityką i religią. Brzmi obiecująco, prawda? Trzeba przyznać, że Brytyjczyk dopracował ten świat do poziomu, w którym dysponuje settingiem kompletnym: z swoją historią, kulturą i geografią. A poznawanie takiego świata to dla czytelnika każdorazowo interesująca perspektywa. Zarówno sceneria, jak i akcja powieści dają Hamiltonowi okazję do postawienia kilku pytań o przyszłość ludzkości, o to czym się ostatecznie staniemy, a także podejmują, czasem dość krytycznie wątek religii i instytucji religijnych wraz z ich interesami. Nie bez znaczenia dla całokształtu powieści pozostaje też seksualność bohaterów, będąca pretekstem do przemycenia kilku interesujących pomysłów.

Trudno jest jednoznacznie ocenić Pustkę: Sny. Z jednej strony bowiem, jest to powieść wciągająca, trzymająca w napięciu (szczególnie bliżej końca), pełna ciekawych pomysłów, ale i subtelnej magii w klimacie fantasy. Z drugiej strony Hamilton w kilku momentach przeładowuje swą powieść ilością wątków i bohaterów, która to ilość potrafi spowodować, że czytelnik się po prostu może pogubić. Dodatkowo książka ta cierpi na coś, co można nazwać „syndromem pierwszego tomu”. Choć powieść ma wyraźną pointę, a poszczególne wątki w końcówce zbiegają się wreszcie we względnie jednym punkcie, ilość pytań, które pozostają bez odpowiedzi, historii, które domagają się zakończenia i wydarzeń, które muszą zostać opowiedziane jest chyba zbyt duża. Nie ma więc wyjścia, trzeba czekać na kolejny tom. Warto, bo Hamilton potrafi w swój świat (a w zasadzie światy) wciągnąć. Mam tylko nadzieję, że przy okazji polskiego wydania kolejnego tomu „Trylogii Pustki” lepiej sprawią się tak tłumacze, jak i korektorzy, których praca w tym przypadku pozostawia sporo do życzenia. Dobrze, że książka broni się sama.

4,5/6

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Palimpsest - Catherynne M. Valente - recenzja z serwisu Fantasta.pl

Czy zastanawiałeś się kiedyś, drogi Czytelniku, jak to jest niespodziewanie trafić do obcego miasta? Co więcej, takiego miasta, które na każdym kroku urzeka swym pięknem, zaskakuje nierealnością i przyciąga tajemniczością. A jeśli smak podróży do owego miasta przyprawiony będzie w dodatku lekko pikantną nutą zakazanego owocu? Zweryfikuj swoje wyobrażenia, daj zabrać się Catherynne M. Valente w ulotną podróż przedstawioną na kartach powieści Palimpsest.

Autorka opowiada historię czwórki osób, które zyskują możliwość podróżowania do tytułowego Palimpsestu – miasta pełnego cudów, położonego gdzieś między jawą a snem. Dostać się tam mogą jedynie wybrani, naznaczeni przez miasto piętnem jego ulic, a bramą tej podróży staje się fizyczna miłość z osobą, która takie piętno już nosi. Losy Sei, November, Olega i Ludovico, mimo iż są oni dla siebie zupełnie obcymi osobami zostają nierozerwalnie złączone w noc ich pierwszej wizyty w mieście nie z tego świata. Od tej pory Palimpsest staje się celem ich dążeń, miejscem gdzie wciąż chce się wracać, gdyż wszystko tam jest "bardziej" i "mocniej".

Valente tworzy bohaterów rozchwianych, w pewnym sensie złamanych, ogarniętych obsesją. Nie ma jednak znaczenia czy są nią pociągi, porządek, duch siostry, czy też własna żona. Każda z nich w ostateczności prowadzi do Palimpsestu, manifestuje się w nim i staje się motywem przewodnim danej postaci. Obserwujemy swoistą drogę ku zatraceniu ich w świecie spełnionych pragnień. Palimpsest wymazuje odwiedzającą je osobę, tworząc na jej miejsce nową, zupełnie inną. Równorzędnym bohaterem jest także tytułowe miasto. Stylistyka urban fantasy, tak popularna za sprawą prac m.in. Miéville'a, VanderMeera, czy Harrisona tutaj zostaje uzupełniona o klasyczny motyw dwóch równoległych światów, coś na wzór Lovecrafotwskich Krain Snów. Palimpsest żyje, ma swoje zasady, swoją historię, swoją topografię i swoich mieszkańców. Podobnie jak pozostali bohaterowie powieści, także i tytułowe miasto ma swoje namiętności i tęsknoty, do których stara się dążyć.

Fascynująca wizja Valente ubrana jest w cudowny, magiczny język: poetycki, ulotny, pełen metafor. Amerykańska autorka tworzy za pomocą słów wciągające i malownicze pejzaże świata nie z tego świata. Czuć dobry warsztat poetki (opublikowała pięć tomików poezji) i umiejętność wciągnięcia czytelnika w stworzoną rzeczywistość. Ulotność Palimpsestu oprócz języka potęguje też charakterystyczna narracja. Valente prezentuje nam krótkie, migawkowe rozdziały często przenosząc akcję pomiędzy dwiema rzeczywistościami i między poszczególnymi bohaterami. Każda wizyta w Palimpseście staje się dla czytelnika wyjątkowa i ulotna, dokładnie taka, jaka jest dla bohaterów powieści.

Kiedy pierwszy raz usłyszałem o Palimpseście zastanowiła mnie jedna rzecz: na ile autorka poradziła sobie z oddaniem scen seksu, które pełnią tak ważną rolę w fabularnej konstrukcji powieści. Fizyczna miłość, w różnych swych przejawach jest bowiem elementem, na którym niejeden pisarz połamał nogi, czyniąc je choćby zbyt ckliwymi lub też przesadnie suchymi i dosadnymi. Moje obawy zostały jednak rozwiane. Valente radzi sobie ze scenami miłosnymi w sposób kapitalny. Bynajmniej nie są tematem przewodnim powieści, a stają się jedynie pretekstem do zmiany miejsca akcji, przeniesienia jej z jednego świata w drugi. Za każdym razem są jednak bardzo subtelne i nie ma znaczenia, czy jest to seks grupowy, akt homoseksualny czy przelotne, szybkie zbliżenie dwójki obcych osób. Autorce udaje się oddać emocje i uczucia kochanków, bez popadania w zbytnie "technikalia". Brawo!

Palimpsest to powieść wielowarstwowa (o czym może świadczyć choćby sam tytuł), którą można rozpatrywać na kilku poziomach. Z jednej strony jest to historia obsesji i fascynacji, zastępowanych przez inną, nową obsesję. Jest to też opowieść o uzależnieniu: od ludzi, od miejsc, od sytuacji i od rzeczy, a także o krętej drodze którą z uzależnienia można uciec. Z pewnością jest też opowieść o ludzkiej seksualności, często sprowadzonej jedynie do roli narzędzia, leku, który potrafi okazać się zaledwie placebo. Wreszcie jest to opowieść o tęsknocie i poszukiwaniu innego, lepszego świata. Opowieść urzekająca i mająca potencjał historii uniwersalnej. Czyż bowiem poszukiwanie lepszego świata i chęć zadośćuczynienia własnym pragnieniom nie jest czymś uniwersalnym w najściślejszym tego słowa znaczeniu?

Autorka "Opowieści sieroty" została nominowana do Nagrody Hugo właśnie za Palimpsest. W pełni zgadzam się z tą nominacją i nie będzie dla mnie zaskoczeniem, jeśli powieść ta zostanie laureatką jednej z najbardziej prestiżowych nagród na polu fantastyki. Jest to bowiem książka wyjątkowa. Znakomicie napisana, urzekającą pomysłem i wielowarstwowością. I nie ma znaczenia, że czasem mamy wrażenie niespójności, czy zbyt dużego niedopowiedzenia. Świat miasta nie z tego świata, miejsca tylko dla wybranych straceńców wciąga i urzeka. Jest swoistym uniwersum snu, a tam twarda logika i jasne zasady przestają mieć znaczenie. Liczy się to, by być i czuć, pragnąć i mieć, marzyć i spełnić marzenia. A to możliwe jest tylko w Palimpseście. Jeśli już tam dotarłeś i go posmakowałeś... zechcesz tam zostać na zawsze.

A więc, Drogi Czytelniku, czy odważysz się wybrać w tą podróż? Zaręczam ci, że warto.

5,5/6

Dziękujemy wydawnictwu MAG za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego. Więcej o książce na łamach Fantasty

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Gniewny pomruk burzy - Dariusz Domagalski - recenzja

Napisanie powieści, w której wątki fantastyczne łączą się w jakiś sposób z historią proste nie jest. Owszem, tego typu konwencja jest niezwykle popularna i znajduje spore zainteresowanie tak wśród twórców jak i czytelników. Sama jednak ilość tego typu dzieł nie świadczy o ich jakości. Problematyczne bywa bowiem znalezienie właściwych proporcji miedzy fantastyką a historią, takie pokazanie wydarzeń historycznych, żeby nie zdominowały stworzonej przez autora fabuły. Z tego typu problemami z pewnością zmierzył się Dariusz Domagalski pisząc trzeci tom swojego krzyżackiego cyklu noszący tytuł Gniewny pomruk burzy. Wydarzenia pierwszych dwóch odsłon trylogii znalazły bowiem swój finał wśród doniosłych momentów znanych z kart podręczników historii, z bitwą pod Grunwaldem na czele. A to, szczególnie dla Polaków, historia, która może przysłonić w zasadzie każdą fabułę i każdy pomysł.

Można się oburzać, irytować czy bagatelizować problem, ale fakty są takie, że Grunwald pozostaje jednym z najważniejszych symboli polskiej państwowości. Jest to bitwa-symbol, która znajduje się w centrum publicznej uwagi, choćby ze względu na głośne obchody jej 600-lecia. Domagalski czyni ze zmagań na polach Grunwaldu centralny punkt swojej najnowszej powieści. Centralny, to nie znaczy finalny, ani bynajmniej cokolwiek rozstrzygający. To wielki plus tej powieści, albowiem przewijające się przez wcześniejsze odsłony cyklu wzmianki o ostatecznej konfrontacji pomiędzy reprezentującymi potęgę prawej i lewej strony kabalistycznego Drzewa Życia - siłami Unii Polsko-Litewskiej a armią zebraną pod sztandarem krzyżackim, mogłyby sugerować, że to właśnie ta bitwa niejako zamknie fabułę cyklu. Szczęśliwie dla Czytelnika trójmiejski pisarz pozostawia wiele wątków otwartych i równie ważnymi elementami w grze ponadnaturalnych sił stają się późniejsze wydarzenia takie jak oblężenie Malborka, czy bitwa pod Koronowem. Za to należą się Domagalskiemu słowa uznania. Cała historia zbudowana wokół Przebudzonych walczących o równowagę (bądź dominację) na Drzewie Życia poprowadzona jest zgrabnie i ciekawie (wreszcie na miarę potencjału leżącego w tym pomyśle), choć zostaje trochę przysłonięta przez wydarzenia historyczne.

Trzeba uczciwie przyznać, że historia na dalszy plan zepchnęła samą fabułę. Dagoberta z Saint-Amand i Aine jakby znów tu trochę mniej, a i sama akcja bynajmniej nie toczy się wokół nich. Mamy za to mnóstwo ważnych wydarzeń historycznych przedstawionych z perspektywy autora. Nawiązanie do tradycji powieści historycznej opiewającej w fabularyzowany sposób kluczowe w historii Polski wydarzenia? Ano tak. I to nawiązanie, które spuściźnie np. Bunscha wstydu nie przynosi. Mamy więc długi opis bitwy pod Grunwaldem, obfitujący w oddane z detalami kluczowe sceny (wyzwanie do walki, msze, upadek i odbicie polskiej chorągwi, śmierć Ulryka von Jungingena, atak na Jagiełłę itp.), późniejsze oblężenie Malborka czy starcie pod Koronowem. No i wszystko pięknie. Tyle, że samej, będącej autorskim pomysłem akcji jest już sporo mniej.

Nie wolno zapominać, że Gniewny pomruk burzy jest wciąż, mimo solidnej dawki historii, powieścią fantastyczną. Wątek kabalistycznego konfliktu między sefirami tworzącymi Drzewo Życia (mistyczny organizm odpowiadający całości bytu, złożony z sefir – emanacji stwórcy) rozwinięty jest naprawdę bardzo ciekawie. Przyznaję, spodziewałem się dość banalnego zakończenia w postaci zwycięstwa sił prawej strony Drzewa, której w naszym świecie odpowiadał sojusz polsko-litewski. W to miejsce dostałem trochę rozważań na temat równowagi i misji jaką tak naprawdę Przebudzeni mają do spełnienia. To dodało postaciom rumieńców i stworzyło okazję do pozostawienia całemu cyklowi stosunkowo otwartego zakończenia. Wygląda na to, że już niedługo dostaniemy do ręki zbiór opowiadań osadzonych w średniowieczu opisanym ręką Dariusza Domagalskiego. I muszę przyznać, że cieszy mnie to niezmiernie .

Przy okazji omawiania poprzednich dwóch tomów krzyżackiego cyklu, trochę narzekałem na spowodowaną jasnym podziałem na "tych dobrych" i "tych złych" sztuczność postaci. Wydawały mi się one trochę przesadzone, teatralne, papierowe, albo wręcz zbyt oczywiste. W wielkim skrócie: nic przesadnie ciekawego. Gniewny pomruk burzy stanowi kolejny krok ku pokolorowaniu tych czarno-białych konturów. Dagobert ma swoje chwile słabości, gdzie zupełnie ignoruje swój obowiązek względem sefiry, której służy, Jagiełło bywa totalnie zagubiony, albo wręcz zaślepiony, a sporej ilości polskich rycerzy w głowie tylko łupy, dziewki i zaszczyty. Zdarza się nawet jakieś mordowanie jeńców. Widać zatem wyraźnie, że toporność z początków cyklu, przynajmniej w przypadku strony polskiej odeszła gdzieś w dal, co bardzo cieszy. W przypadku strony zakonnej… no cóż, recenzencka uczciwość wymaga bym zauważył, że istotnie, pojawia się krzyżak, który ma wątpliwości i zauważa spaczenie światła Binah (Jan von Vende) co stanowi spory postęp w stosunku do konsekwentnie dotąd przestrzeganej konwencji pokazywania strony zakonnej jako jednoznacznie złej, antypatycznej bandy szaleńców, sodomitów i brutali. Jedna jaskółka wiosny jednak nie czyni i wciąż nie można mieć wątpliwości co do tego, kto u Domagalskiego jest protagonistą, a kto antagonistą. Rozumiem jednak, że takie a nie inne przedstawienie stron konfliktu należy do decyzji, które autor musi podjąć.

Gniewny pomruk burzy to książka, po którą z pewnością sięgną ci, którzy zapoznali się z wcześniejszymi tomami cyklu. Zresztą w ogóle mam wrażenie, że na trylogię pióra trójmiejskiego pisarza należy patrzeć jako na całość. Mamy bowiem do czynienia z trzema, wyraźnie różnymi od siebie książkami. Delikatne uderzenie pioruna to przede wszystkim wprowadzenie do fantastycznego świata i prezentacja bohaterów - choć dobre to jednak najsłabsze w cyklu. Aksamitny dotyk nocy przedstawiał z kolei bezwzględną walkę wywiadów, zostawiając autorowi sporo miejsca na różnorakie intrygi i ciekawą fabułę. W rezultacie otrzymaliśmy najsilniejszy punkt trylogii. Na tym tle Gniewny pomruk burzy prezentuje się całkiem nieźle. Choć fabułę zdominowały tu epicko oddane wydarzenia historyczne, zręczne wplecenie w nie bohaterów cyklu owocuje bardzo przyjemną lekturą. Moim zdaniem warto zapoznać się z twórczością Dariusza Domagalskiego choćby dlatego, że miał (a w zasadzie wciąż ma) pomysł na "swoje" późne średniowiecze. Widać w tych powieściach pasję i sporą wiedzę. A że mają pewne niedostatki... No cóż, 99,9% tego co czytamy ma jakieś braki. Ja w każdym razie na kolejne jego teksty czekam niecierpliwie.

4/6

Więcej o książce, oczywiście w bazie danych serwisu Fantasta.pl

niedziela, 1 sierpnia 2010

Aksamitny dotyk nocy - Dariusz Domagalski - recenzja

Choć pierwszy tom cyklu autorstwa Dariusza Domagalskiego - Delikatne uderzenie pioruna miał pewne wady, to fantastyczna wizja konfliktu Unii Polski i Litwy z Zakonem Krzyżackim wydała mi się na tyle intrygująca, że sięgnąłem po kolejną część trylogii - Aksamitny dotyk nocy. Jest to bezpośrednia kontynuacja wydarzeń opisanych w debiutanckiej powieści trójmiejskiego pisarza. Znów spotykamy Dagoberta z Saint-Amand, jego wybrankę – Aine, a także znamienite postacie historyczne z królem Władysławem Jagiełłą, Ulrykiem von Jungingenem i księciem Witoldem na czele. Ponadto cała plejada rycerzy, dam, rzezimieszków i szpiegów pozwala nam wniknąć w głąb świata wielkiej polityki początków XV stulecia.


Wspomnienie o szpiegach pojawiło się nieprzypadkowo. Aksamitny dotyk nocy jest powieścią przede wszystkim skupiająca się na grze wywiadów i dworskiej polityce w przededniu nieuchronnego, wielkiego konfliktu zbrojnego. Oczywiście, wciąż sporo miejsca poświęca Domagalski na rozwój ponadnaturalnej warstwy tej powieści: epickim zmaganiom Sefir, emanacji stwórcy, a także Przebudzonych, ich ziemskich wysłanników. Jednak to kabalistyczne tło, które zostało całkiem nieźle naszkicowane w tomie pierwszym krzyżackiego cyklu, tutaj zostaje nieco odsunięte w tył. Górę biorą intrygi i gra wywiadów, które autor oddaje w sposób przemyślany i przekonujący. Należą się tu Domagalskiemu szczere brawa. Często bowiem się zdarza, że literackie przedstawienia tego rodzaju konfrontacji przekładają się na uproszczenie postaci, czynią je nieautentycznymi lub banalnymi. O ile w recenzji debiutu zarzucałem autorowi zbytnie spłycenie bohaterów (spowodowane jasnym i czytelnym usytuowaniem ich po męskiej lub żeńskiej stronie Drzewa Życia), o tyle tu ten jasny i klarowny podział nieco się zamazuje wprowadzając sporo życia i dodając trochę autentyczności wcześniej banalnym bohaterom. Co prawda wciąż jasno widać kto jest protagonistą, a kto antagonistą, jednak warto zauważyć, że przedstawicielom strony polsko-litewskiej przybyło trochę rumieńców. Mają swoje chwile słabości, dylematy i problemy, choć koniec końców i tak okazują się być przykładnymi rycerzami, czy damami. A "ci źli"? Oni wciąż pozostają jednoznacznie negatywni, w tej kwestii nic w stosunku do Delikatnego uderzenia pioruna się nie zmieniło. Trochę szkoda, ale cóż... nie można mieć wszystkiego.


Da się odczuć jakościową różnicę między dwoma pierwszymi odsłonami krzyżackiego cyklu. Styl Domagalskiego okrzepł. Wyraźnie widać powtarzalność pewnych schematów (retrospekcje kursywą, częste wstawki przedstawiające przyszłe losy trzecio- czy wręcz czwartoplanowych postaci itp.), trochę bardziej dopracowany język i co bardzo ważne, sprawne przeplatanie i łączenie poszczególnych wątków powieści. Polityczno-szpiegowska fabuła wciąga i nie pozwala się łatwo oderwać od lektury. Ogromną zaletą Aksamitnego dotyku nocy jest także to co było silną stronę poprzedniczki tej powieści, czyli znakomita prezentacja historycznego tła. Osoby, wydarzenia, miejsca i sceny rodzajowe z epoki ponownie stanowią świadectwo sporej wiedzy autora i doskonale budują klimat powieści. W stosunku do pierwszego tomu krzyżackiego cyklu poszerzone i dopracowane zostały także przypisy, co ułatwia czytelnikowi zanurzenie się w średniowiecznym świecie i uprzyjemnia lekturę.


Aksamitny dotyk nocy jest książką znacznie od swojej poprzedniczki lepszą. Trochę inne rozłożenie akcentów, lekkie "schowanie" wątku fantastycznego na rzecz intryganckiej fabuły, a także dodanie nieco kolorytu bohaterom, spowodowały, że druga powieść Dariusza Domagalskiego ma szansę przysporzyć cyklowi nowych zwolenników. Tym bardziej, że tematyka okołokrzyżacka jest ostatnio bardzo popularna i znajduje szerokie grono zainteresowanych. Po takiej dawce napięcia jaką autor zafundował swym czytelnikom w Aksamitnym dotyku nocy, zwieńczenie całej historii, czyli powieść zatytułowana Gniewny pomruk burzy musi sprostać niemałym oczekiwaniom. Jeśli skok jakościowy między tomem drugim a trzecim będzie taki jak ten, który miał miejsce miedzy między debiutem autora a tegoż debiutu kontynuacją, możemy spodziewać się hitu!

5/6

wtorek, 27 lipca 2010

W poszukiwaniu Jake'a i inne opowiadania - China Miéville - recenzja w wersji "uncut"

Zbiory opowiadań mają to do siebie, że zwykle poziom umieszczonych w nich tekstów jest dość zróżnicowany. Naprawdę niewiele bywa takich, w których nie pojawi się żaden słaby tekst. Dlatego na wybór krótkich form autorstwa jednego z najczęściej nagradzanych pisarzy ostatnich lat - Chiny Miéville’a, czekałem z wielkim zainteresowaniem. W poszukiwaniu Jake’a i inne opowiadania to dwanaście opowiadań, jedna mikropowieść i jeden komiks. Motywem, który spina w całość wszystkie teksty jest miasto, w większości przypadków Londyn. Opowiadanie Jack zabiera zaś czytelnika do znanego np. z Dworca Perdido uniwersum Bas-Lag, a konkretnie do Nowego Crobuzon. Wychodzi więc na to, że jest to swoisty smaczek, który może przyciągnąć do tego zbioru miłośników sztandarowego cyklu tego autora.


Uczynienie z miasta klamry spinającej tematycznie teksty nie oznacza bynajmniej, że mamy do czynienia z przewodnikiem po topografii Londynu, lub też podręcznikiem architektury. Owszem, czasem fragmenty miejskiego krajobrazu postawione są na pierwszym planie (jak ulice w Doniesieniach o pewnych wypadkach w Londynie lub budynki w Fundamentach) , jednak punktem centralnym twórczości Miéville’a wydaje się być refleksja na temat współczesnego społeczeństwa, które miasta uczyniło swoją podstawową tkanką. Pokazując zurbanizowaną przestrzeń, która staje się w rożny sposób odmieniona, autor stara się snuć refleksje na temat tego jak bardzo człowiek staje się uzależniony od pewnych form bytowania w przestrzeni oswojonej na jedyny słuszny sposób. Zmiana w otoczeniu łączy się ze zmianą ludzkich zachowań, wywołuje niepokój, a czasem wręcz grozę. Wypaczone miasto powoduje wypaczenie społeczeństwa i zawieszenie reguł nim rządzących.


W wymienionych powyżej wątkach twórczości Brytyjczyka wyraźnie widać jego poglądy polityczne. Miéville jako przedstawiciel radykalnej lewicy, wyraźnie krytykuje konsumpcjonizm i korporacjonizm, obnaża absurdy liberalnej gospodarki (Dzień dziś wesoły), czy też obłudę wielkich korporacji (Koniec z głodem). Uważam, że jest to niesłychanie ożywczy, świeży powiew we współczesnej fantastyce. Szczególnie jeśli odniesiemy to do polskiego fandomu, gdzie zdecydowana większość pisarzy wprost deklaruje się jako zwolennicy prawej strony sceny politycznej prezentując pełne spektrum typowych dla niej postaw: od radykalnego antykomunizmu, przez rozbuchany narodowy konserwatyzm, na zapędach monarchistycznych kończąc. Ot, taki urok naszego rodzimego poletka. Obawiam się, że gdyby osoba pokroju Miéville'a próbowała tworzyć nad Wisłą szybko zostałaby przez środowisko zjedzona. Szczęśliwie jednak dla czytelników, twórczość trzykrotnego laureata Nagrody Arthura C. Clarke'a jest do naszego kraju bez przeszkód importowana i znajduje tu spore zainteresowanie.

Miéville w swoich opowiadaniach kapitalnie potrafi zbudować nastrój. Zwykle (choć nie zawsze) posługuje się narracją pierwszoosobową, co budzi skojarzenia z twórczością H.P.Lovecrafta. Tym bardziej, że klimat tajemnicy, grozy, czasem lekkiej paranoi jest tu niemal wszechobecny. Trudno powiedzieć, czy zawartość W poszukiwaniu Jake’a to bardziej urban fantasy, czy raczej dyskretnie serwowany horror. Styl Brytyjczyka to nie tylko wnikliwa obserwacja rzeczywistości i podszyte polityką uszczypliwe jej komentowanie. Składa się na niego także pióro zdolne budować fascynujące, plastyczne opisy, które powodują, że odrealniona rzeczywistość niemal staje czytelnikowi przed oczami. Język polskiego wydania tych opowiadań jest dość zróżnicowany, co jest poniekąd rezultatem faktu, że nad ich przekładem pracowało aż czterech tłumaczy. No cóż, od przybytku głowa nie boli…


Czy warto się ze zbiorem Miéville’a zapoznać? Z pewnością tak. Wyobraźnia tego autora jest wręcz niesłychana, a sprawne pióro, żywy, zadziorny język i polityczne podszyta krytyka współczesnego świata powodują, że płody tej wyobraźni przybierają fascynujące i wciągające literackie formy. Tu nie ma słabych tekstów, większość jest co najmniej bardzo dobra, kilka zaś jest wręcz doskonałych (Pokój kulek, Doniesienia o pewnych wypadkach w Londynie, Chowaniec, Łącznik, Koniec z głodem, Dziś dzień wesoły czy Jack). W poszukiwaniu Jake’a i inne opowiadania to nie tylko pozycja dla miłośników uniwersum Bas-Lag, czy też tych, którzy poszukują tak rzadkiego towaru jakim jest lewicowa, społecznie zaangażowana fantastyka. Zbiór ten to przede wszystkim sporo świetnych pomysłów przelanych na papier za pomocą doskonałego pióra. O ile do niedawna miałem jeszcze pewne wątpliwości, tak obecnie już ich nie mam: nazywanie Chiny Miéville’a, trzykrotnego laureata Nagrody Arthura C. Clarke’a, jednym z najważniejszych współczesnych twórców fantastyki bynajmniej nie jest opinią na wyrost. On na nią w pełni zasługuje. Niedowiarkom polecam omawiany zbiór. Wszystkim innym zresztą też, bo jest to fantastyka na najwyższym poziomie.

5,5/6


niedziela, 25 lipca 2010

Delikatne uderzenie pioruna - Dariusz Domagalski - recenzja

Fantastyka, jak każdy inny gatunek literatury, chętnie posługuje się pewnymi konwencjami. Jedną z takich, popularnych wśród pisarzy-fantastów, konwencji jest powieść historyczna z mniej lub bardziej widocznymi wątkami nadprzyrodzonymi. Na rodzimym poletku parali się nią tacy autorzy jak choćby Jacek Komuda, Andrzej Sapkowski, Marcin Mortka czy Rafał Dębski. Do tej listy można dołączyć jeszcze nazwisko Dariusza Domagalskiego, który zadebiutował w roku 2009 powieścią Delikatne uderzenie pioruna.

Autor zabiera nas w podróż do roku 1409 w świat politycznych gier między Polską, Litwą, Żmudzią i Zakonem Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie… zwanym u nas powszechnie Krzyżakami. Domagalski dodaje do tych rozgrywek jeszcze jeden element: kabałę. Okazuje się bowiem, że za starciem sił w naszym świecie stoją potężne moce spoza niego. Emanacje Boga - dziesięć Sefir, pogrążone są w konflikcie. Posyłają do naszego świata Przebudzonych, którzy mają pomóc w jego rozstrzygnięciu. Wśród nich, tyle, że po przeciwnych stronach znajdują się między innymi Władysław Jagiełło, Witold, czy Ulryk von Jungingen. Takim Przebudzonym jest też główny bohater Delikatnego uderzenia pioruna, Burgundczyk, Dagobert z Saint-Amand, będący w służbie Sefiry Netzach.

Domagalski przyjmuje prosty podział na "dobrych" Polaków i Litwinów, służących prawej, męskiej stronie Drzewa Życia, będącego wzorem budowy świata (a zarazem wzorem samego stwórcy) i "złych" Krzyżaków, czyli sługi lewej, żeńskiej strony tegoż Drzewa. Niestety ma to swoje niezbyt fortunne konsekwencje w postaci papierowych bohaterów. Owszem, mają swoje dylematy, skłonności i namiętności, jednak przede wszystkim pozostają oni sługami Sefir, swoistymi wykonawcami ich woli. Krzyżacy są zatem trochę topornie antypatyczni, zaś stronnicy Polaków, czy Żmudzinów prawi i dzielni w sposób momentami wręcz banalny. O ile zatem sam pomysł na naszkicowanie nadprzyrodzonego tła dla wielkiego dziejowego konfliktu jest kapitalny, o tyle jego przelanie na papier jest już trochę gorsze (choć zdaję sobie sprawę, że może to być też rezultat przyjętej konwencji, o czym autor kilkakrotnie wspominał w dyskusjach na forach internetowych).

Akcja powieści jest nieco rwana. Mamy momenty, w których wydarzenia toczą się zbyt powoli, mamy też takie, gdzie ich bieg nabiera sporego tempa. Ponadto pojawiają się wplecione retrospekcje. Całość, niestety, ponownie wywołuje pewien niedosyt, szczególnie jeśli chodzi o przedstawienie losów głównych bohaterów. Nadanie całemu konfliktowi epickich rozmiarów, tak samo jak epickie mogą być konsekwencje działań Przebudzonych w naszym świecie, powoduje, że Domagalski poświęca sporo uwagi wydarzeniom historycznym, które de facto tworzą szerokie, fabularne tło dla akcji. I, o dziwo, jest to jeden z mocniejszych aspektów Delikatnego uderzenia pioruna! Składają się na to doskonałe przygotowanie faktograficzne, ogromna ilość historycznych postaci i spory talent w oddaniu klimatu średniowiecza. Nie jestem tylko pewien, czy to o takie rozłożenie akcentów autorowi faktycznie chodziło.

Debiutancka powieść Dariusza Domagalskiego arcydziełem nie jest. Bardzo ciekawy pomysł stracił sporo na trochę słabszym wykonaniu. Bohaterowie są nieco zbyt sztuczni i oczywiści, dialogi czasem wydają się trochę nienaturalne, zaś sceny miłosnych uniesień w pewnym momencie wręcz irytują. Te niedociągnięcia można jednak złożyć na karb debiutu. Z drugiej bowiem strony przyglądanie się konfliktowi Polski i Litwy z Zakonem Krzyżackim niejako "od środka" naprawdę wciąga. A w tym strona "fantastyczna" tej powieści ani nie pomaga, ani nie przeszkadza. Co więcej, odnoszę wrażenie, że sporo intrygujących wątków (także tych "fantastycznych") może nabrać pełnego kolorytu w drugim tomie trylogii - "Aksamitnym dotyku nocy", tym bardziej, że autor miał czas na wyciągnięcie wniosków z niedociągnięć debiutu. Dariusz Domagalski potencjał ma całkiem spory. Na ile zostanie on wykorzystany? No cóż, pokaże to tom drugi jego krzyżackiej trylogii.

3,5/6

Więcej o książce TU

czwartek, 22 lipca 2010

Krzyżacka zawierucha - Jacek Komuda - recenzja


Jestem lojalnym czytelnikiem. Mocna deklaracja, prawda? Ale prawdziwa, więc chyba mogę sobie na nią pozwolić bez zbędnego owijania w bawełnę. Tak to już jakoś jest, że jeśli jakiś autor utrafi w moje gusta to jestem w stanie pochłonąć w zasadzie każdą rzecz, którą spłodzi. Co więcej, bez względu na jej realne walory pewnie będzie mi się ona podobać. Nie inaczej jest w przypadku twórczości naczelnego szlachcica polskiej literatury, imć Jacka Komudy. Nic więc dziwnego, że kiedy tylko ukazała się jego najnowsza powieść, Krzyżacka zawierucha, pospiesznie udałem się do księgarni celem jej nabycia. A potem ją oczywiście przeczytałem. W tym miejscu wypada zatem podzielić się wrażeniami z tejże lektury.
Najnowsze dzieło pisarza pieczętującego się herbem Kościesza zapowiadało się wielce intrygująco. Po raz kolejny bowiem autor odszedł od ukochanej przez siebie konwencji XVII-wiecznej przenosząc akcję do połowy wieku XV. Scenerią powieści są tereny Państwa Zakonnego w trakcie wojny Trzynastoletniej. W rolach głownych zamiast husarii występują więc polscy rycerze, no i oczywiście krzyżacy. Nie przeczę, dość to koniunkturalne, biorąc pod uwagę 600-lecie Bitwy pod Grunwaldem i fakt, że niemal wszystko odnoszące się do smutnych panów w białych płaszczach sprzedaje się ostatnimi czasy jak świeże bułeczki. Z drugiej jednak strony, skoro na poletku literatury fantastyczno-historycznej temat mogli podjąć tacy panowie jak Domagalski, czy Twardoch, to i Komuda może coś od siebie dodać i z pewnością nikomu na tym nie ubędzie. Tym bardziej, że robi to po swojemu, dość przekornie, ale zarazem barwnie.
Ta komudowska przekora, którą dostrzec można było choćby w Bohunie, gdzie opisując szczytowy moment potęgi Rzeczypospolitej za centralny punkt akcji obiera autor klęskę polskich wojsk pod Batohem, widoczna jest także i w Krzyżackiej zawierusze. Także i tutaj punktem wyjścia dla akcji staje się bitwa… i także i tutaj jest to bitwa przez Polaków sromotnie przegrana. To właśnie od wydarzeń na polach pod Chojnicami w 1454 zaczyna Komuda snuć swą opowieść. I niech nikt nie ma wątpliwości co do jednej rzeczy: mimo, iż sceneria jak na tego autora jest nietypowa, sama powieść to typowy przykład jego stylu. Mamy tu więc żywy, często dosadny język, wartką akcję i bohaterów, którym daleko do jednoznaczności. Świat opisany w najnowszym dziele autora Samozwańca jest… szary. I to w tym pozytywnym sensie. Tu raczej nie ma miejsca na czerń i biel, jest za to mnóstwo odcieni wspomnianej szarości.
Typowe dla Komudy jest też podjecie wątku honoru polskiego szlachcica. Główny bohater, Bolko z Rożnowa, wnuk słynnego Zawiszy Czarnego to postać intrygująca. Wychowany wśród szczytnych ideałów i chwalebnej historii swoich przodków zostaje wrzucony w brutalny świat intryg i walkę wywiadów. Postawione są więc pytania o honor i lojalność. To ważne elementy komudowskiego stylu i bardzo ciekawie są podjęte i w tej powieści. Krzyżacka zawierucha ma jednak jeszcze jednego głównego bohatera. Jest nim kończąca się epoka. Średniowiecze, ze swoimi ideałami i etosem rycerskim odchodzi w dal. Nie liczy się już honor i dworność, a raczej skuteczność i bezwzględność. Bardzo mocno wypada tu jedna z ostatnich scen powieści gdzie Bolko odrzuca zbroję i miecz i dokonuje rzezi swych wrogów za pomocą szabli. Symbolika tego momentu robi ogromne wrażenie i jest chyba też swoistym ukłonem Komudy w kierunku stałych odbiorców jego twórczości osadzonej w XVII wieku.
Krzyżacka zawierucha ma jednak kilka wad. Po pierwsze, niewielka objętość powoduje, że akcja momentami wydaje się niedostatecznie przedstawiona. Czasem ma się wrażenie stosowania prostych rozwiązań, typu deus ex machina, które… no cóż, niezbyt przekonują. Poza tym, jest to powieść dla tego autora mocno typowa, posługująca się bardzo podobnym schematem co inne jego większe formy. Młody, pełen ideałów bohater zostaje wplątany w rozgrywkę między potężnymi stronnictwami, co wystawia na próbę jego zasady, honor itp. A wszystko to okraszone sporą ilością akcji, pojedynków i ucieczek. 100% Komudy w Komudzie. Jeśli komuś ta forma odpowiada i się nią nie znudził, będzie z lektury Krzyżackiej zawieruchy zadowolony. Ten, komu się ta forma trochę przejadła może sobie tę książkę odpuścić. Ja sam przy lekturze bawiłem całkiem nieźle. Sporo frajdy sprawiły mi opisy Malborka, który dosłownie tydzień wcześniej zwiedzałem. A poza tym, jak już zaznaczyłem na początku, jestem lojalnym czytelnikiem. Rewelacji zatem nie ma, ale podobać mi się podobało.
4/6

środa, 21 lipca 2010

Pierścień - Larry Niven - recenzja z portalu Fantasta.pl

Każdy gatunek literacki prędzej czy później może pochwalić się pewnym kanonem, zbiorem utworów uznawanych za najlepiej go definiujące, lub stanowiące szczytowe osiągnięcia w danej konwencji. Powieść Pierścień Larrego Nivena często uznawany jest właśnie za tego typu dzieło: jeden z kanonicznych tekstów gatunku zwanego Science Fiction. Pewien problem pojawia się jednak w momencie, kiedy dochodzimy do wniosku, że sam ten termin w gruncie rzeczy niewiele nam mówi. Czym innym bowiem jest postapokalipsa, czym innym zaś cyberpunk, space opera czy hard SF. Do którego z tych "podgatunków" należy powieść Nivena? Z pewnością nosi wiele cech dwóch ostatnich z wymienionych przeze mnie konwencji. Co więcej, po lekturze muszę przyznać, że w każdej z nich można zasłużenie uznać Pierścień za dzieło kanoniczne.

Przyszłość Ziemi (i nie tylko) naszkicowana w omawianej powieści rysuje się wielce interesująco. Postęp doprowadził ludzkość nie tylko do sytuacji, w której przedstawiciele homo sapiens są długowieczni, czy też mogą się w sposób niemal nieograniczony, błyskawicznie przemieszczać po powierzchni planety, ale także jest ona częścią galaktycznej społeczności składającej się z wielu innych ras. Niven uczynił świat Pierścienia jedynie cząstką ogromnego, opisywanego w licznych powieściach i opowiadaniach uniwersum, które żyje, ma swoją historię i politykę. Czasami w tego rodzaju literackich przedsięwzięciach, rozkładających opis autorskiej kreacji na wiele odrębnych pozycji, istnieje ryzyko, że z perspektywy pojedynczego tomu świat będzie niejasny, lub niedostatecznie naszkicowany. Tu jednak autor daje sobie radę doskonale. Czytelnik poznaje nowe, egzotyczne rasy, poznaje też ich technikę, politykę i wzajemne interakcje. Wszystko to wciąga, co stanowi świetną rekomendację dla kolejnych pozycji uniwersum znanego wszechświata. Rozmach zaiste rodem z przedniej space opery. Z drugiej strony tytułowy Pierścień, nieznanego pochodzenia obiekt odnaleziony w kosmosie, który staje się celem poznawczej ekspedycji głównych bohaterów powieści, jest też pretekstem do wprowadzenia sporej porcji "science", co czyni z powieści Nivena także klasyczne dzieło hard SF. Spekulacje na temat możliwości zbudowania i istnienia takiego obiektu ponoć stały się obiektem niejednej już dysputy akademickiej na wydziałach fizyki czy astronomii. Sporo naukowości (aczkolwiek już nie na tak wysublimowanym poziomie) funduje nam też autor opisując biologię czy psychologię obcych ras jak sztandarowe już Laleczniki Piersona i Kzinowie. A skoro tak, to i w tym przypadku można pokusić się o wpisanie Pierścienia do gatunkowego kanonu.

Równie ciekawi są bohaterowie powieści. Niven z jednej strony pokazuje nam dwójkę bardzo różnych od siebie ludzi: doświadczonego, dość już wiekowego Louisa Wu, który zdaje się być modelowym wręcz przykładem członka bohemy futurystycznego świata oraz młodą i naiwną Teelę, prawdziwe "dziecko szczęścia". Z drugiej zaś strony mamy fantastycznie skonstruowane postacie obcych – Nessusa i Mówiącego-Do-Zwierząt. Czuć, że same koncepcje tych ras to nie tylko doskonały pomysł, ale i świetne pisarskie wykonanie. Obaj członkowie ekspedycji na Pierścień wnoszą do powieści bardzo dużo. Warto zwrócić uwagę, że w przypadku Nivenowskich obcych wszystko się ładnie zazębia i łączy w spójną koncepcję: ich biologia, psychologia i kultura są dopracowane na tyle, że czasami Czytelnik ma ochotę sięgnąć po jakąś pracę poświęconą np. tylko Lalecznikom Piersona i dowiedzieć się o nich czegoś więcej. A to bardzo dobrze świadczy o autorze.

Pierścień w zasadzie wpisuje się w klasyczny model powieści Science Fiction (co niewątpliwie także leży u źródeł opinii o jego kanoniczności). Otóż grupa śmiałków wyrusza poznać nieznany obiekt w kosmosie. Niby nic nowego. A jednak! Wizja Pierścienia jest monumentalna, tak jak sam obiekt. Stawia też dość klasyczne pytania o miejsce ludzkości we wszechświecie i granice naszego poznania, pokazując jak małą cząstką jesteśmy i jak mało wiemy. Czyżby więc kolejna powieść z gatunku fantastyki filozofującej? Niekoniecznie. Sztandarowa powieść Nivena to raczej fantastyka przygodowo-awanturnicza. Poznawanie Pierścienia staje się bowiem wielką przygodą osadzoną w malowniczych i egzotycznych sceneriach. I co najlepsze, bynajmniej nie kłóci się to z wyraźnie zaznaczonymi wątkami hard SF, czy space opery na galaktyczną skalę.

Po lekturze Pierścienia miałem ochotę zakrzyknąć "chcę jeszcze!". Nie tylko dlatego, że autor stworzył intrygujących bohaterów i malowniczy świat, ale przede wszystkim z tego powodu, iż lektura rodzi więcej pytań niż udziela odpowiedzi. W dodatku niemal każdy miłośnik fantastyki może przez to "jeszcze" rozumieć coś innego. Jeden bowiem będzie szukał informacji o genezie Pierścienia, inny będzie chciał poznać jego dalszą historię, jeszcze ktoś zechce poczytać więcej o konflikcie miedzy ludźmi a Kzinami. To zapotrzebowanie zaowocowało ogromną ilością publikacji, które Niven osadził w uniwersum Pierścienia. Niestety większość z nich nie jest w naszym kraju znana. Mam nadzieję, że to się zmieni. A sam Pierścień? No cóż, to niewątpliwy klasyk. I to taki, który nie tylko nie zestarzał się nic a nic, ale wciąż z niezwykłą siłą oddziałuje na wyobraźnię Czytelnika. W dodatku kapitalnie napisany i serwujący fascynujący miks wielu konwencji, które mogą się wydawać nie do pogodzenia. Da się? Ano da się. Jest to po prostu powieść, którą, przynajmniej w mojej opinii, każdy fan fantastyki powinien poznać. O to jak ją oceni już się specjalnie nie martwię.

5/6

Więcej o książce TU

niedziela, 4 lipca 2010

Perfekcyjna niedoskonałość - Jacek Dukaj - recenzja

Czasem tak to bywa, że gdy przeczytamy jakąś książkę, która bardzo nam się spodoba, mamy ochotę momentalnie zapoznać się z innymi pozycjami, które wyszły spod pióra tego samego autora. Mnie taka przypadłość dotknęła po zakończeniu lektury fenomenalnego Lodu. Prędko więc zabrałem się za lekturę innej z nagrodzonych Nagrodą im. Janusza A. Zajdla powieści Jacka Dukaja, a pisząc dokładnie, tej, która przyniosła mu statuetkę za rok 2004. Mowa tu o pierwszej (i jak na razie jedynej) części Trylogii Progresu noszącej tytuł Perfekcyjna niedoskonałość.


Jak to zwykle bywa, w przypadku tego autora, czytelnik zostaje zabrany w świat „wyprodukowany” przez niesamowita wyobraźnię. Dukaj funduje nam podróż poprzez XXIX wiek, czas w którym znaczenie słowa człowiek znacznie się zmieniło. Jest to bowiem czas, w którym nasza Cywilizacja nie tylko rozwinęła niezwykle technologię, czy też skontaktowała się z innymi. Jest to przede wszystkim czas, gdzie nie istnieją już w zasadzie, żadne ograniczenia cielesne. Jest to świat, w którym oprócz stahsów (Standard Homo Sapiens), spotkamy phoebe’ów (Post-Human Being), czy osca (Out-of-Space Komputer). Jest to świat, w którym rzeczywistość jest kreowana, ulotna, będąca rezultatem jedynie myśli i oprogramowania. Świat, w którym czasoprzestrzeń jest formowana. Świat, w którym ciało jest czymś w zasadzie zbędnym, w razie potrzeby wymienialnym. Tym co „jest” jest fren, swoista linia tożsamości, którą można podtrzymywać, przeszczepiać, rozmnażać, dzielić itp. Krótko mówiąc jest to świat niezwykle daleki od naszego, XXI-wiecznego.


A z tego właśnie wieku pochodzi Adam Zamoyski, główny bohater powieści. Znaleziony gdzieś w przestrzeni kosmicznej, a następnie wskrzeszony, staje się obiektem walki frakcji w opisywanym przez Dukaja świecie. XXIX-wieczna rzeczywistość jest dla niego kompletnie niezrozumiała, podobnie jak jego własna tożsamość. Ona staje się swoistym kluczem do późniejszego rozwoju fabuły. Zamoyski bowiem jest kimś znacznie więcej niż tylko zabytkiem przeszłości.


Perfekcyjna niedoskonałość jest absolutnym majstersztykiem językowym. Dukaj wychodząc z założenia o zasadniczej sprzeczności między naturą istot postludzkich a zasobem współczesnego języka, buduje praktycznie nowe formy odmiany dostosowane do specyficznego statusu tego typu podmiotów. Robi to kapitalne wrażenia, choć przyznaję, że do tych specyficznych zwrotów trzeba się przyzwyczaić. Podobnie kreacja świata, obfitującego w ogromną ilość detali, poparta dodatkowo rozbudowaną teoretyczno-matematyczną argumentacją, również zasługuje na najwyższe wyrazy uznania. Po raz kolejny pisarz ten pokazał swój wyjątkowy kunszt.


Nie jest to jednak powieść pozbawiona wad. Momentami miałem wrażenie, że fabuła i wciągnięcie czytelnika w akcję ustępują prezentacji kolejnych fenomenalnych pomysłów. Może nie koniecznie można to nazwać efekciarstwem, ale lektura czasem idzie dość opornie. Być może to wina narracji, być może poziomu złożoności opisywanego świata (wysoki poziom skupienia przy lekturze jest w zasadzie niezbędny). W każdym razie to zdecydowanie nie jest lekka lektura na plażę. Z drugiej strony, kiedy damy się już wciągnąć fabule (a w moim przypadku nastąpiło to dopiero pod koniec książki) to ciężko się oderwać od śledzenia dalszych losów Zamoyskiego. Szczególnie mając na uwadze efektowne i niezwykle intrygujące otwarte zakończenie. Poza tym mam wrażenie, że Dukaj trochę po macoszemu potraktował XXIX-wieczną codzienność. Owszem, akcja powieści toczy się w środowisku elit, odciętych od codzienności życia, jednak wydaje się, że wątki społeczne, czy ekonomiczne wyjaśniające taki a nie inny rozwój społeczeństw zostały potraktowane nieco po macoszemu, jedynie zarysowane w stopniu, moim zdaniem, niedostatecznym. Może zostanie to rozwinięte w kolejnych częściach trylogii.


Jacek Dukaj popełnił kolejną niebanalną powieść. Niesamowita wizja rzeczywistości XXIX wieku stawia czytelnikowi poważne pytania o naszą tożsamość. Czy jesteśmy splotem ciała i umysłu, czy jedynie płynną jaźnią? Pojawiają się tu także pytania o granice rozwoju ludzkości, czy też wręcz o to czym jest człowieczeństwo: gdzie się ono zaczyna, a gdzie kończy. Odpowiedzi tu raczej nie znajdziemy, ale samo postawienie problemu jest całkiem intrygujące. I to właśnie ta niesamowita wizja ludzkości, ubrana w mnóstwo świetnych pomysłów, przekazana za pomocą świetnego pióra stanowią najmocniejsze strony Perfekcyjnej niedoskonałości. Mimo wszystko ja jednak odczuwam pewien niedosyt. Oczekiwałem książki wybitnej, a dostałem „jedynie” bardzo dobrą. Poczekam zatem, być może Dukaj zdecyduje się kontynuować swoją trylogię. Wtedy z pewnością sięgnę po jej pierwszą część raz jeszcze i, kto wie, być może spojrzę na nią z zupełnie innej perspektywy.


5/6

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...