poniedziałek, 19 maja 2014

Cicha wojna - Paul J. McAuley - recenzja z prortalu Fantasta.pl

Science fiction często uważana jest za literaturę starającą się łączyć elementy literatury koncepcyjnej z rozrywkową formułą. Współcześnie coraz wyraźniej zaciera się obecne do tej pory rozgraniczenie na tzw. hard SF – eksploracyjną, bazującą na predykcjach przyszłości, mocno zakorzenioną w nauce – i space operę, będącą w pierwotnym zamyśle lekką, „kosmiczną” literaturą przygodową. Pomijając już zupełnie fakt, iż większość tekstów publikowanych na przestrzeni lat mieściła się gdzieś miedzy tymi skrajnościami, widzimy wyraźnie jak ubywa dobrych, ciekawych tekstów przyciągających czytelnika przede wszystkim naukowo podbudowanymi pomysłami (wynika to przede wszystkim z przemian nauki jako takiej i ze zrozumiałości jej osiągnięć dla przeciętnego Kowalskiego czy Smitha), a pierwiastek rozrywkowy zyskuje na znaczeniu. Cóż, taki urok kultury masowej, której fantastyka stała się niezwykle ważną częścią. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że to „klasyczne”, naukowe zacięcie nie zniknęło z science fiction zupełnie, przenikając także do jej lżejszych odmian, jak choćby właśnie do space opery. Przykładem tego typu współczesnej powieści może być Cicha wojna Paula J. McAuleya.

Brytyjczyk zabiera czytelnika w podróż do XXIII wieku, w którym Ziemia próbuje się podnieść po dramacie gwałtownych zmian klimatycznych, a mieszkańcy kolonii w Układzie Słonecznym coraz bardziej oddalają się od tego, co radykałowie są w stanie uznać za będące wciąż ludzkim. W świecie, gdzie bioinżynieria ma ogromne znaczenie, trwa walka o wpływy i dominację, zarówno w ziemskiej metropolii, jak i w przestrzennych, niezależnych habitatach odczuwany jest konflikt, który nieuchronnie zmierza w kierunku wojny. W warstwie formalnej mamy zatem do czynienia z dość klasyczną wielowątkową space operą, może bez obcych, ale za to ze sporą ilością politycznych i militarnych utarczek.

Warto wyjaśnić jedną rzecz – powieść ta to klasyczny „pierwszy tom” szerzej zakrojonego cyklu, wpisująca się w stereotypowy obraz tego typu książek. Można zatem spodziewać się czasem dość żmudnego, ale w ogólnym rozrachunku konsekwentnego, rozstawiania figur na szachownicy, prezentacji świata, zawiązywania i splatania ze sobą kluczowych wątków. Jak to bywa przy szerzej zakrojonych projektach, niestety, stworzenie podbudowy pozwalającej pomieścić wszystko to, co autor sobie zaplanował zajmuje sporo miejsca i czasu. W efekcie podczas lektury niejednokrotnie mamy wrażenie chaosu, a poszczególne wątki wydają się być zbyt rozwlekłe lub pozbawione związku z resztą powieści. Na szczęście od pewnego momentu wszystkie pieczołowicie rozkładane części układanki zaczynają wskakiwać na swoje miejsce tworząc może niespecjalnie oryginalny, ale bez wątpienia całkiem interesujący obraz „cichego konfliktu”.

Trudno oprzeć się wrażeniu pewnego dysonansu między dwoma poziomami, z jakich można analizować fabułę Cichej wojny. Na poziomie, który można określić skalą makro – wydarzeń dotyczących kształtu świata powieści – politycznych rozgrywek, technologii, walki wywiadowczej itp., powieść jest świetnie pomyślana i wciągająca. Widać wyraźnie, że McAuley przyłożył się do zbudowania konfliktu Wielkiej Brazylii, Unii Europejskiej i Wspólnoty Pacyficznej z Zewnętrznymi, czyli mieszkańcami kosmicznych kolonii. Nie przeszkadza nawet fakt, iż wydarzenia w tej materii toczą się w dość przewidywalny sposób, ba! Potęguje to wręcz efekt odczuwanego powszechnie przez bohaterów Cichej wojny przeświadczenia o nieuchronności zbrojnej konfrontacji. Nieco mniej różowo wypadają wątki poszczególnych bohaterów. Choć Brytyjczyk stworzył kilku ciekawych, zróżnicowanych i – co ważne – przekonujących bohaterów, do pewnego momentu bardzo trudno wciągnąć się czytelnikowi w ich losy. Wynika to przede wszystkim z dość niejasnego statusu niektórych z postaci na geopolitycznej szachownicy, ich miejsca w zakrojonych na skalę kosmiczną wydarzeniach. Na szczęście, jak już zaznaczyłem wcześniej, im więcej staje się dla odbiorcy jasne, tym lepiej wypadają także bohaterowie.

Jest w Cichej wojnie jeszcze kilka elementów, na które warto zwrócić uwagę. Należy do nich przede wszystkim całkiem wyraźnie eksploatowany wątek naukowej podbudowy elementów świata przedstawionego. McAuley idzie w tej materii dwutorowo. Z jednej strony przedstawia podnoszącą się powoli Ziemię, poddaną ogromnym przemianom politycznym i kulturowym, dążącą do odbudowy i  zrównoważenia ekologicznego wyeksploatowania planety. Z drugiej strony mamy zasiedlającą kosmos ludzkość, będącą de facto postludzkością, wykorzystującą i rozwijającą technologiczne nowinki mimo niesprzyjającego środowiska, kultywującą idee demokratyczne i pluralizm. Ten kontrast przykuwa uwagę, pokazując dwa sprzeczne, choć bynajmniej nie idealne systemy. Trudno orzec, czy w zamiarze autora obraz ten ma stanowić jakiegoś rodzaju komentarz (można się wręcz doszukiwać skojarzeń z sytuacją polityczną w  czwartej dekadzie XX wieku) niemniej wypada on bardzo dobrze, stanowiąc jeden z  najciekawszych elementów uniwersum powieści. Jak zaznaczyłem, Brytyjczyk przykłada sporą wagę do naukowej argumentacji detali świata przedstawionego, stąd też nie brakuje wywodów na temat zmian w ziemskiej biosferze, biologii generowanych w ludzkich habitatach organizmów czy też stosowanych w przestrzeni technologii. Może nie jest to pełnokrwista hard SF, ale miłośnicy klasycznej fantastyki naukowej nie powinni być rozczarowani ewentualnym spłyceniem realiów.

Cicha wojna nie jest powieścią efektowną, nie jest też specjalnie porywająca, nie ma tu pędzącej na łeb na szyję akcji, epickich starć na galaktyczną skalę, ani fascynujących kosmicznych megastruktur. Jest za to konsekwentne budowanie sceny, na której ukazany jest tytułowy „ukryty” konflikt – rozgrywany w pierwszej kolejności za pomocą wpływów, technologii, mediów, infiltracji i zakulisowych rozgrywek, a dopiero w ostateczności sprowadzający się do użycia fizycznej siły. Powieść McAuleya wpisuje się w nurt nazywany czasem nową space operą: głębszy, bardziej złożony i dopracowany literacko, a jednocześnie nie porzucający rozrywkowej konwencji na rzecz literatury koncepcyjnej. I choć nie jest to może poziom Alastaira Reynoldsa, to w mojej opinii miłośnicy tej konwencji z powodzeniem mogą po Cichą wojnę sięgnąć. Mimo pewnych niedostatków wynikających z przyjętej formuły, cykl Brytyjczyka zdaje się mieć spory potencjał. Trzeba tylko poczekać na kolejną jego odsłonę, aby zweryfikować, czy faktycznie uda się go autorowi wykorzystać. 

4,5/6

2 komentarze:

  1. Kolejny, wnikliwy, dobry tekst. Kluczowe dla osoby zainteresowanej lekturą recenzowanej publikacji, (takiej jak ja), wydaje się ostatnie zdanie Twojej recenzji. Z jednej strony cieszą mnie poważne i naukowe fundamenty całej książki, z drugiej powieść ma jednak i mankamenty, o których wspomniałeś. Nie czuję się w pełni przekonany. Stoję na rozdrożu. Zaczekam raczej na opinię dotyczącą drugiego tomu i może wówczas dam szansę całemu cyklowi.

    Pozdrawiam,
    Bartosz Maciołek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Drugi tom się właśnie ukazał, wiec myślę, że możesz spodziewać się tu jego recenzji najdalej za miesiąc :)

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...