Science fiction często uważana jest za literaturę
starającą się łączyć elementy literatury koncepcyjnej z rozrywkową
formułą. Współcześnie coraz wyraźniej zaciera się obecne do tej pory
rozgraniczenie na tzw. hard SF – eksploracyjną, bazującą na predykcjach przyszłości, mocno zakorzenioną w nauce – i space operę,
będącą w pierwotnym zamyśle lekką, „kosmiczną” literaturą przygodową.
Pomijając już zupełnie fakt, iż większość tekstów publikowanych na
przestrzeni lat mieściła się gdzieś miedzy tymi skrajnościami, widzimy
wyraźnie jak ubywa dobrych, ciekawych tekstów przyciągających czytelnika
przede wszystkim naukowo podbudowanymi pomysłami (wynika to przede
wszystkim z przemian nauki jako takiej i ze zrozumiałości jej osiągnięć
dla przeciętnego Kowalskiego czy Smitha), a pierwiastek rozrywkowy
zyskuje na znaczeniu. Cóż, taki urok kultury masowej, której fantastyka
stała się niezwykle ważną częścią. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że
to „klasyczne”, naukowe zacięcie nie zniknęło z science fiction
zupełnie, przenikając także do jej lżejszych odmian, jak choćby właśnie
do space opery. Przykładem tego typu współczesnej powieści może być Cicha wojna Paula J. McAuleya.
Brytyjczyk zabiera czytelnika w podróż do XXIII wieku,
w którym Ziemia próbuje się podnieść po dramacie gwałtownych zmian
klimatycznych, a mieszkańcy kolonii w Układzie Słonecznym coraz bardziej
oddalają się od tego, co radykałowie są w stanie uznać za będące wciąż
ludzkim. W świecie, gdzie bioinżynieria ma ogromne znaczenie, trwa walka
o wpływy i dominację, zarówno w ziemskiej metropolii, jak i w
przestrzennych, niezależnych habitatach odczuwany jest konflikt, który
nieuchronnie zmierza w kierunku wojny. W warstwie formalnej mamy zatem
do czynienia z dość klasyczną wielowątkową space operą, może bez obcych, ale za to ze sporą ilością politycznych i militarnych utarczek.
Warto wyjaśnić jedną rzecz – powieść ta to klasyczny
„pierwszy tom” szerzej zakrojonego cyklu, wpisująca się w stereotypowy
obraz tego typu książek. Można zatem spodziewać się czasem dość
żmudnego, ale w ogólnym rozrachunku konsekwentnego, rozstawiania figur
na szachownicy, prezentacji świata, zawiązywania i splatania ze sobą
kluczowych wątków. Jak to bywa przy szerzej zakrojonych projektach,
niestety, stworzenie podbudowy pozwalającej pomieścić wszystko to, co
autor sobie zaplanował zajmuje sporo miejsca i czasu. W efekcie podczas
lektury niejednokrotnie mamy wrażenie chaosu, a poszczególne wątki
wydają się być zbyt rozwlekłe lub pozbawione związku z resztą powieści.
Na szczęście od pewnego momentu wszystkie pieczołowicie rozkładane
części układanki zaczynają wskakiwać na swoje miejsce tworząc może
niespecjalnie oryginalny, ale bez wątpienia całkiem interesujący obraz
„cichego konfliktu”.
Trudno oprzeć się wrażeniu pewnego dysonansu między dwoma poziomami, z jakich można analizować fabułę Cichej wojny.
Na poziomie, który można określić skalą makro – wydarzeń dotyczących
kształtu świata powieści – politycznych rozgrywek, technologii, walki
wywiadowczej itp., powieść jest świetnie pomyślana i wciągająca. Widać
wyraźnie, że McAuley przyłożył się do zbudowania konfliktu
Wielkiej Brazylii, Unii Europejskiej i Wspólnoty Pacyficznej
z Zewnętrznymi, czyli mieszkańcami kosmicznych kolonii. Nie przeszkadza
nawet fakt, iż wydarzenia w tej materii toczą się w dość przewidywalny
sposób, ba! Potęguje to wręcz efekt odczuwanego powszechnie przez
bohaterów Cichej wojny przeświadczenia o nieuchronności
zbrojnej konfrontacji. Nieco mniej różowo wypadają wątki poszczególnych
bohaterów. Choć Brytyjczyk stworzył kilku ciekawych, zróżnicowanych
i – co ważne – przekonujących bohaterów, do pewnego momentu bardzo
trudno wciągnąć się czytelnikowi w ich losy. Wynika to przede wszystkim z
dość niejasnego statusu niektórych z postaci na geopolitycznej
szachownicy, ich miejsca w zakrojonych na skalę kosmiczną wydarzeniach.
Na szczęście, jak już zaznaczyłem wcześniej, im więcej staje się dla
odbiorcy jasne, tym lepiej wypadają także bohaterowie.
Jest w Cichej wojnie jeszcze kilka
elementów, na które warto zwrócić uwagę. Należy do nich przede wszystkim
całkiem wyraźnie eksploatowany wątek naukowej podbudowy elementów
świata przedstawionego. McAuley idzie w tej materii dwutorowo.
Z jednej strony przedstawia podnoszącą się powoli Ziemię, poddaną
ogromnym przemianom politycznym i kulturowym, dążącą do odbudowy i
zrównoważenia ekologicznego wyeksploatowania planety. Z drugiej strony
mamy zasiedlającą kosmos ludzkość, będącą de facto
postludzkością, wykorzystującą i rozwijającą technologiczne nowinki mimo
niesprzyjającego środowiska, kultywującą idee demokratyczne i
pluralizm. Ten kontrast przykuwa uwagę, pokazując dwa sprzeczne, choć
bynajmniej nie idealne systemy. Trudno orzec, czy w zamiarze autora
obraz ten ma stanowić jakiegoś rodzaju komentarz (można się wręcz
doszukiwać skojarzeń z sytuacją polityczną w czwartej dekadzie XX
wieku) niemniej wypada on bardzo dobrze, stanowiąc jeden z
najciekawszych elementów uniwersum powieści. Jak zaznaczyłem, Brytyjczyk
przykłada sporą wagę do naukowej argumentacji detali świata
przedstawionego, stąd też nie brakuje wywodów na temat zmian w ziemskiej
biosferze, biologii generowanych w ludzkich habitatach organizmów czy
też stosowanych w przestrzeni technologii. Może nie jest to pełnokrwista
hard SF, ale miłośnicy klasycznej fantastyki naukowej nie powinni być rozczarowani ewentualnym spłyceniem realiów.
Cicha wojna nie jest powieścią
efektowną, nie jest też specjalnie porywająca, nie ma tu pędzącej na łeb
na szyję akcji, epickich starć na galaktyczną skalę, ani fascynujących
kosmicznych megastruktur. Jest za to konsekwentne budowanie sceny, na
której ukazany jest tytułowy „ukryty” konflikt – rozgrywany w pierwszej
kolejności za pomocą wpływów, technologii, mediów, infiltracji i
zakulisowych rozgrywek, a dopiero w ostateczności sprowadzający się do
użycia fizycznej siły. Powieść McAuleya wpisuje się w nurt nazywany czasem nową space operą:
głębszy, bardziej złożony i dopracowany literacko, a jednocześnie nie
porzucający rozrywkowej konwencji na rzecz literatury koncepcyjnej. I
choć nie jest to może poziom Alastaira Reynoldsa, to w mojej opinii
miłośnicy tej konwencji z powodzeniem mogą po Cichą wojnę
sięgnąć. Mimo pewnych niedostatków wynikających z przyjętej formuły,
cykl Brytyjczyka zdaje się mieć spory potencjał. Trzeba tylko poczekać
na kolejną jego odsłonę, aby zweryfikować, czy faktycznie uda się go
autorowi wykorzystać.
4,5/6
Kolejny, wnikliwy, dobry tekst. Kluczowe dla osoby zainteresowanej lekturą recenzowanej publikacji, (takiej jak ja), wydaje się ostatnie zdanie Twojej recenzji. Z jednej strony cieszą mnie poważne i naukowe fundamenty całej książki, z drugiej powieść ma jednak i mankamenty, o których wspomniałeś. Nie czuję się w pełni przekonany. Stoję na rozdrożu. Zaczekam raczej na opinię dotyczącą drugiego tomu i może wówczas dam szansę całemu cyklowi.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Bartosz Maciołek
Drugi tom się właśnie ukazał, wiec myślę, że możesz spodziewać się tu jego recenzji najdalej za miesiąc :)
Usuń