Napisać dobrą parodię nie jest łatwo. Potrzebne jest
do tego nie tylko poczucie humoru i co najmniej przyzwoity warsztat, ale
przede wszystkim niezbędne jest znakomite wyczucie i głębokie
zrozumienie parodiowanej konwencji czy dzieła. A i tak podejmujący ten
trud autor naraża się zarzut stworzenia dzieła jednowymiarowego:
nieważne pamfletu czy paszkwilu na temat iks lub igrek. Z parodią (czy
też pastiszem) postanowił zmierzyć się znany i ceniony (choćby za Wojnę starego człowieka) John Scalzi.
Autor specjalizujący się w literaturze głęboko zakorzenionej w klasyce
science fiction sięgnął po sztandarowy serial konwencji – oryginalnego Star Treka.
Na pierwszy rzut oka temat wydaje się być znakomity – serial był bowiem
niezwykle charakterystyczny, pełen kuriozalnych elementów znanych także
z innych dzieł SF tamtej ery. Wraz z mijającymi latami nie tylko
dorobił się jednak statusu ponadczasowego (choć, po prawdzie, wiele
odcinków nie najlepiej zniosło próbę czasu), ale wręcz wyrosła wokół
niego (i jego kontynuacji) cała kultura i towarzyszący jej przemysł.
Tyle tylko, że Amerykanin napisał coś znacznie więcej niż prosta parodię
– książkę złożoną, wielowymiarową i głęboką… choć nie od razu daje się
to zauważyć.
Głównymi bohaterami powieści są tytułowe Czerwone koszule
– członkowie załogi niższego szczebla na statku kosmicznym
„Nieustraszony” – flagowej jednostce Unii Galaktycznej. I podobnie
jak w oryginalnym Star Treku cierpią oni na chroniczną, wyjątkowo
dotkliwą przypadłość – giną jak muchy podczas misji zwiadowczych. Sam
termin „czerwone koszule” (podobnie jak wiele innych elementów kultury
popularnej) przekroczył zresztą granice serialu i stał się synonimem
postaci dalekiego planu, wprowadzanych do scenariusza tylko po to, by
swoim mniej lub bardziej efektownym zejściem wywołać efekt dramatyczny.
Jako, że perspektywa śmierci wskutek bliskiego spotkania
z borgowiańskim czerwiem pustynnym (tak, drodzy Czytelnicy, dobrze wam
się kojarzy) lub longriańskim rekinem lodowym do specjalnie atrakcyjnych
nie należy bohaterowie zaczynają więc kombinować: co tu w zasadzie nie
gra? I jak zwiększyć swoje szanse przetrwania? Początkowo mamy wiec do
czynienia z bardzo zgrabnie prowadzoną historyjką śledczo-prześmiewczą,
na warsztat biorącą w zasadzie wszystkie charakterystyczne motywy tak
serialowego pierwowzoru, jak i ogólnie konwencji wczesnej, trochę
naiwnej, SF. Mamy więc gwiezdną unię/federację, jest akademia oficerska,
mamy różne rasy obcych, mamy trochę naiwną eksplorację, dziwne maszyny,
które nie bardzo wiadomo jak działają, a nawet trafia się obowiązkowa
podróż w czasie. Czuć lekki styl, cieszy prześmiewczy ton i ogólnie
wszystko wygląda jak nieźle przemyślane i poukładane dzieło rozrywkowe.
Tyle tylko, że Scalzi w kilku momentach serwuje popisowe wręcz zwroty: fabuły, scenerii, wreszcie wymowy swojego dzieła.
Kilka zdań wcześniej zwróciłem uwagę, iż Czerwone koszule
są tekstem wielowymiarowym, który można analizować na wielu poziomach.
Pierwszym, także już wspomnianym, a zarazem najbardziej oczywistym jest
prosta parodia czy też pastisz Star Treka. Gdy zejdziemy nieco głębiej, zauważamy, że Scalzi
podejmuje też grę z konwencją, w pewnym sensie analizuje poetykę
serialu, wywracając ją na nice. Wprost bawi się ze swoimi bohaterami i
czytelnikiem, analizując sposób narracji, konstrukcję i funkcje
bohaterów. Mamy do czynienia z pokręconą zabawą, w której postaci stają
się postaciami po wielokroć. Gdy w tekście wspomniana jest
autotematyczność i metaliterackość, de facto mamy z nią do czynienia po dwakroć. Trzeci poziom analizy może stanowić potraktowanie powieści Scalziego
jako tekstu utrzymanego w pewnej konwencji – mamy tu do czynienia z
przejściem od lekkiego tekstu śledczo-przygodowego, do znacznie
poważniejszego tematycznie science fiction, o równoległych
wszechświatach i ich przenikaniu, czy też związkach
przyczynowo-skutkowych między nimi. Ale można szukać jeszcze głębiej.
Obserwując próby zrozumienia przez bohaterów własnej sytuacji,
pogodzenia się i walki z na pozór nieuchronnym losem, wyraźnie
dostrzegalny jest wątek fatalistyczny. Można więc też interpretować Czerwone koszule
jako egzystencjalny dramat o sensie życia i podejmowaniu wyborów. W tym
kontekście łatwo dostrzegalne stają się dwa modele człowieka: człowiek
podmiotowy i człowiek zewnątrzsterowny, będący tylko marionetką swojego
przeznaczenia. - Jak to? - chciałoby się spytać – W parodii popularnego
serialu aż tyle wątków? Okazuje się, że to możliwe, że Scazli
popisał się wielkim talentem (słusznie docenionym nagrodami Hugo i
Locusa) wychodząc nie tylko poza ramy parodii czy pastiszu, nie tylko
burząc zamkniętą formułę narracji i wprowadzając wątki metaliterackie,
ale przede wszystkim tworząc mądrą, zabawną i znakomicie napisaną
książkę.
Czy można zatem liczyć na to, iż także i na naszym
rynku powieść okażę się sukcesem? Mam tu pewne wątpliwości, wynikające
jednak z przyczyn innych niż czysto literackie. Pierwszą jest to,
iż na pozór mamy do czynienia z tekstem adresowanym przede wszystkim do
fanów Star Treka – a tych na Wisłą i Odrą nie ma wbrew pozorom aż
tak wielu. A przynajmniej takich, dla których wszystkie nawiązania będą
choćby zrozumiałe. W pewnym sensie ogranicza to grono docelowych
odbiorców (choć tak naprawdę wcale z tym wiąże się nie trzeba być specem
od przygód kapitana Kirka i pana Spocka, żeby Czerwone koszule
docenić). Z tym wiąże się moje drugie zastrzeżenie i jedyny w zasadzie
zarzut. Rozumiem decyzję wydawcy o zmianie oryginalnej okładki – ta w
sposób oczywisty odwoływała się do serialu i miała niewielkie szanse
przyciągnąć uwagę czytelników nim niezainteresowanych. Tyle tylko, że
ilustracja, która ostatecznie zdobi polskie wydanie nie dość,
że wątpliwej urody, w dodatku nie ma zupełnie nic wspólnego z
zawartością powieści. Jeśli Akurat chciał uniknąć odwoływania się wprost
do Star Treka można było użyć dowolnej grafiki ze sporych
gabarytów statkiem kosmicznym - na pewno nie gryzło by się to aż tak
bardzo z zawartością.
Truizmem jest, że nie powinno się sądzić książki po okładce – w przypadku Czerwonych koszul
warto mieć to jednak w pamięci. Amerykaninowi udało się bowiem stworzyć
powieść doprawdy znakomitą, która jest w stanie trafić w gusta zarówno
startrekowych geeków, jak i miłośników fantastyki problemowej, złożonej
i wysublimowanej na poziomie formalnym. Na uznanie zasługuje efektowne,
wyraźne przejście od lekkiego, prześmiewczego nastroju do gęstej
filozoficznie prozy z mocną podbudową SF w tle. Nie przypuszczałem, że
ta powieść mnie zaskoczy, lecz niezmiernie się cieszę widząc, jak bardzo
się myliłem. Panie Scalzi: chapeau bas!
5,5/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz