Recenzując Cichą wojnę Paula J. McAuley'a,
zwróciłem uwagę na fakt, iż jest to powieść doskonale pomyślana i
zaplanowana w skali makro, choć cierpiąca na pewne niedostatki w skali
mikro. Efektowne (przynajmniej z perspektywy świata przedstawionego)
zakończenie, które nieco zburzyło budowaną z pietyzmem układankę,
wytworzyło autorowi sporą przestrzeń, by pociągnąć dalej historię
konfliktu między ziemskimi mocarstwami a zasiedlającymi Układ Słoneczny,
częściowo już postludzkimi kolonistami. Przystępując do lektury Ogrodów słońca,
odczuwałem jednak lekką obawę, czy Brytyjczyk nie zostanie przez to
zmuszony do ponownego skupienia się na prezentacji realiów i spychania
fabuły na dalszy plan. I choć moje przypuszczenia częściowo się
sprawdziły, druga odsłona cyklu nie ustępuje wiele swojej poprzedniczce.
Cicha wojna i zajęcie gwiezdnych kolonii przez
połączone siły Wielkiej Brazylii, Wspólnoty Pacyficznej i Unii
Europejskiej odbiły się bardzo mocno na warunkach, w jakich przyszło
funkcjonować Zewnętrznym, ale i nie pozostały bez skutków dla życia na
Ziemi. McAuley opowiada dość klasyczną historię o tym, jak
drobne, zdawałoby się, wydarzenia wywołują ogromne zmiany w skali
globalnej – tu wręcz (dosłownie) kosmicznej. W tym przypadku obserwujemy
rozkład pewnego układu i wyłanianie się nowego porządku: tarcia
wewnątrz rządów, rozpad sojuszy, walkę o polityczną schedę, migracje na
olbrzymią skalę, wreszcie fluktuacje idei. Jednymi z mocniej
eksponowanych motywów Ogrodów Słońca są bowiem rewolucja,
bunt przeciw władzy i emancypacja. Brytyjczyk poświęcił sporo uwagi
temu, w jaki sposób narasta napięcie i w jaki sposób jest ono przekuwane
w czyn, kierunkowane. To jeden z najsilniejszych punktów powieści.
Potwierdza się tym samym schemat znany z Cichej wojny – także tu to wydarzenia poziomu makro są na pierwszym miejscu. Bardzo zresztą słusznie, gdyż widać w pomyśle McAuley'a
spory rozmach (choć może ze względu na brak wielkich kosmicznych flot,
pojazdów obcych czy też zagadkowych megastruktur jest to na pierwszy
rzut oka niezbyt oczywiste). Mamy tu dość ciekawą mieszankę klasycznego,
podbudowanego naukowo SF z nieco bardziej rozrywkową space operą,
ale smaku nadaje subtelne wplatanie wątków typowych dla bardziej
„miękkiej”, społecznej science fiction, czy też choćby scenerii bliższej
klimatem postapokalipsie. Ilość wątków, lokacji i mniej lub bardziej
istotnych bohaterów także budzi spory szacunek – uwidacznia się złożony,
konsekwentnie realizowany pomysł. Ma to oczywiście swoje konsekwencje,
choćby w konieczności podporządkowania losów poszczególnych postaci
temu, co dzieje się w świecie powieści. I choć w kilku decydujących
momentach są oni w stanie wziąć ster wydarzeń w swoje ręce, to jednak
trudno się oprzeć wrażeniu, iż częściej to „wielka narracja” kształtuje
ich losy. Bohaterom nie można jednak nic zarzucić: Macy, Cash, Loc
Ifrahim, Sri czy Berry to naprawdę niezłe kreacje. To jednak nie oni, a
zmieniający się świat, był powodem, dla którego miałem ochotę czytać.
Trzeba oddać autorowi, iż świetne wrażenie robi w Ogrodach Słońca strona naukowa, przede wszystkim w odniesieniu do Układu Słonecznego. Widać autentyczną pasję, z jaką McAuley
rysuje międzyplanetarną scenografię, wraz z wszelkimi elementami
topografii, warunków panujących na danej planecie czy księżycu. Ten
drobny (choć przecież tak ogromny) wycinek Kosmosu urzeka bogactwem,
czyniąc z kontynuacji Cichej wojny (tak samo jak zresztą z niej samej) idealną mieszankę hard SF i space opery.
Wydaje się jednak, że cykl ciąży coraz bardziej ku pierwszej z tych
konwencji. Wynika to nie tylko z faktu poważnego potraktowania
przestrzeni kosmicznej jako scenografii, czy też ogromnej roli, jaką
przywiązano do konieczności budowy warunków dla życia ludzi w
przestrzeni – budowy farm odpowiednio stworzonych organizmów, wręcz
całych biomów, inżynierii genetycznej itp. (warto pamiętać, że autor
jest botanikiem). Ciekawie potraktowana jest też rola praktykowanych
przez Zewnętrznych modyfikacji ludzkiego organizmu umożliwiających
lepsze funkcjonowanie w nieprzyjaznym otoczeniu Kosmosu. McAuley najpierw z wątku postludzkiego uczynił jeden z motorów napędowych konfliktu stanowiącego sedno fabuły Cichej wojny, by w Ogrodach Słońca
w efektowny sposób powrócić do niego w zakończeniu. I choć można
sarkać, że wszelkiej maści trans- czy posthumanizm są we współczesnej
science fiction nieco wyeksploatowane, to jednak u McAuley'a
sprawdzają się całkiem nieźle. Tym bardziej, że rozwój człowieka i
tworzonych przez niego technologii staje się przykładem środka mającego
służyć emancypacji – a to jest jeden z głównych tematów Ogrodów słońca.
Kontynuacja Cichej wojny utrzymana jest w tonie
bardzo podobnym do swojej poprzedniczki: z wyraźnie dominującym,
znakomicie przemyślanym poziomem globalnych wydarzeń w świecie
przedstawionym. Prosty, konsekwentny styl bez większych fajerwerków może
co prawda nieco nużyć – to nie jest powieść, którą czyta się z
wypiekami na twarzy, nie mogąc się oderwać od kolejnych akapitów. Mimo
to uważam, iż jest to jeden z najciekawszych, najlepiej pomyślanych
cykli science fiction wydanych ostatnimi czasy w Polsce. Niezbyt
przekonująca i wciągająca fabuła na poziomie bohaterów zostaje bowiem
wynagrodzona bogatym światem, solidną bazą naukowo-technologiczną i
ciekawą historią opowiadaną w skali makro. Dla mnie w sam raz.
4,5/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz