środa, 10 lutego 2010

Moon (2009) - recenzja

Moon to chyba najlepszy film Sci-Fi ubiegłego (2009) roku. Może nie tak ładny jak Avatar, za to daleko ciekawszy i zdecydowanie bardziej zmuszający do refleksji (albo co najmniej ją umożliwiający...).


To kino bardzo minimalistyczne. Nie ma tu oszałamiających efektów specjalnych, plejady gwiazd, czy zapierających dech w piersiach scenerii. Film opowiada historię człowieka pracującego w ramach trzyletniego kontraktu w samotnej bazie na Księżycu. Baza ta jest właściwie centrum małego kombinatu pozyskującego dla korporacji Lunar Industries cenny izotop Helu-3, wykorzystywany w ziemskiej energetyce.


Zasadniczy układ wygląda tak: jeden człowiek (Sam Bell, w którego wcielił się Sam Rockwell) - jeden robot (GERTY, tu głos Kevina Spacey) i pusta baza na Księżycu. Brzmi znajomo? Bo ma być znajomo. Duncan Jones (prywatnie syn Davida Bowie) czerpie pełnymi garściami z klasyki kina Sci-Fi, jak 2001: Odyseja Kosmiczna Kubricka, czy Solaris Tarkowskiego. Moon to klasyczny dramat psychologiczny osadzony w konwencji hard science fiction - film, jakiego prawdę powiedziawszy od dawna mi brakowało.


Ciekawie oddany jest świat. Bardzo surowy zarówno w chłodnej sterylności bazy, jak i w brudzie, czy zwykłym "zużyciu" pewnych jej elementów wynikającym z tego, że jest to, jakby nie patrzeć, placówka astro-przemysłowa. Sensowny też wydaje się wątek science. Eksploatacja Księżyca w celu pozyskiwania izotopu He-3 aby rozwiązać problemy energetyczne na Ziemi wydaje się ciekawa i nawet (choć pewnie w bardzo dalekiej perspektywie) dość realna[1]. A wszystko to lekko przyprawione jest klasycznym "sosem" mechanizmów działania w ramach megakorporacji. Krótko mówiąc: jest ciekawie. Film nie tylko wciąga widza w opowiadaną historię racząc go trochę klaustrofobicznym klimatem zamkniętej przestrzeni, gdzieś w kosmosie (wątek przerabiany wiele razy, od 2001: Odysei Kosmicznej po Aliena), ale także potrafi zaskoczyć. Szczególnie takiego widza, któremu klasyka gatunku jest dobrze znana.


Przy okazji pochwał dla reżysera brawa należą się jeszcze dwóm panom: wspomnianemu już Samowi Rockwellowi (znanemu m.in. z Autostopem przez galaktykę), który swoją kreacją głównego bohatera znakomicie wywiązał się z zadania "uciągnięcia" filmu niemal w pojedynkę, a także Clintowi Mansellowi, który stworzył do obrazu Jonesa doskonałą muzykę, wspaniale budującą klimat całości.


Może Moon to kino minimalistyczne, o wolnej narracji, ale jednocześnie jest to kino niezwykle wciągające i pełne napięcia. Bardzo sugestywny i ciekawy kontrast w stosunku do bijącego rekordy oglądalności i niewątpliwie pięknie wyglądającego, ale mocno kulawego w warstwie fabularnej dzieła Camerona. Warto się zatem z tym filmem zapoznać.


Moja ocena to 5/6

3 komentarze:

  1. No, no, aż sobie film obejrzę

    OdpowiedzUsuń
  2. Oglądałam - film jest niesamowity - na początku wydaje się, że będzie nudny, ale gdy dociera do człowieka o co w nim tak naprawdę chodzi... Byłam w szoku - super!

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetny jest ten klausrofobiczny klimat rodem z "2001: Odysei kosmicznej". I napiecie:)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...