Kilka miesięcy temu miałem okazję zapoznać się z jednym z najnowszych dzieł duetu autorskiego Margaret Weis, Tracy Hickman, a mianowicie ich powieścią Smocze kości osadzoną w autorskim świecie. Książka ta zaskoczyła mnie pozytywnie, gdyż mimo, iż napisana w sposób trochę ugrzeczniony i w zasadzie bardzo prosty, potrafiła wciągnąć w wir wydarzeń w niej opisanych, stanowiąc całkiem solidną porcje rozrywkowej literatury. Kiedy więc dostałem do ręki Smoki krasnoludzkich podziemi – powieść osadzoną w świecie Dragonlance, który był przez lata podstawowym obszarem twórczości Amerykanów, miałem dosyć mieszane uczucia. Z jednej strony było to przeświadczenie, że Weis i Hickman potrafią stworzyć ciekawą historię i równie przekonująco ją opowiedzieć. Z drugiej jednak strony miałem pewne obawy dotyczące przeraźliwie już wyeksploatowanego świata, a przede wszystkim bohaterów znanych z kart Kronik Smoczej Lancy. Nie ukrywam, że Smoki jesiennego zmierzchu czy Smoki zimowej nocy były dla mnie jednymi z pierwszych pozycji fantasy, jakie w połowie lat dziewięćdziesiątych wpadły w moje ręce i do tej pory darzę je sporym sentymentem. Ale jednak takiej fantastyki: do bólu epickiej, z prostą, opartą na heroicznych questach fabułą, a także schematycznymi, czasem wręcz przerysowanymi postaciami jest na rynku na pęczki. Niestety, o ile kiedyś jeszcze raz na jakiś czas taka lektura mnie bawiła, o tyle obecnie coraz częściej powoduje tylko irytację. Koniec końców postanowiłem dać kolejnym Smokom… szansę. W końcu w tym przypadku mamy do czynienia z powieścią autorów, którzy tego typu konwencję (heroicznej fantasy mocno inspirowanej grami fabularnymi w klimacie D&D) stworzyli. Licząc wiec na to, że lepszy oryginał niż kopia starałem się być optymistą. Tym bardziej, że zapowiedzi książki brzmiały dość intrygująco. Smoki krasnoludzkich podziemi stanowią bowiem fabularny pomost pomiędzy klasycznymi pozycjami cyklu Dragonlance: Smokami jesiennego zmierzchu i Smokami zimowej nocy. Ten, kto czytał te pozycje powinien pamiętać, że przeskok między dwoma pierwszymi tomami cyklu Kroniki Smoczej Lancy fundował czytelnikowi informację o sporej ilości heroicznych czynów, których Drużyna pod wodzą Tanisa Półelfa dokonała jakby „w międzyczasie”. Tutaj mieliśmy uzyskać odpowiedź co dokładnie we wspomnianym „międzyczasie” się zdarzyło: a mianowicie jak uchodźcy z Pax Tharkas dotarli do krasnoludzkiego królestwa Thorbardinu i w jakich okolicznościach odzyskano legendarny Młot Kharasa. No cóż, wypadało zatem wybrać się w kolejną podróż do świata Dragonlance.
Na początek należy wyraźnie zaznaczyć, że książka dzieli się na dwie różne od siebie części. W pierwszej mamy do czynienia ze swoistą rekapitulacją sytuacji powstałej po zakończeniu tomu otwierającego klasyczne Kroniki i zawiązaniem właściwej fabuły. W drugiej zaś, akcja przenosi się do krasnoludzkiego królestwa Thorbardinu. Trzeba przyznać, że o ile dalsza część powieści jest dość sztampowym, przeciętnym, ale w sumie zdatnym do czytania heroicznym fantasy, o tyle przebrnięcie przez pierwsze 250 stron to po prostu mordęga. Fabuła wlecze się przeokrutnie, a poszczególne sceny są po prostu nudne. Do tego, o ile dość zrozumiałe są przeskoki narracyjne pomiędzy watkami dotyczącymi poszczególnych bohaterów cyklu, o tyle dokooptowanie wątku smokowców i „komplikacji” wokół śmierci Verminaarda wydaje się być dosyć sztuczne. Tym, co najbardziej jednak irytuje, są bohaterowie. Tak właśnie, te klasyczne już postacie, znane i lubiane przez tysiące czytelników, tu stają się momentami denerwujące do obrzydzenia. Szczególnie jeśli pamiętamy klasyczny cykl Kronik: tam mimo bardzo wyraźnego rysu charakterologicznego czasem coś nas potrafiło zaskoczyć w Raistlinie czy Tasselhoffie. Tutaj tego nie ma: Tanis jest wiecznie rozdarty, Tika zakochana w Caramonie i zakompleksiona, Tasselhoff bardziej infantylny niż zwykle, Caramon bardziej niż kiedykolwiek zdominowany przez brata, a Raistlin… no właśnie, a Raistlin (przynajmniej w pierwszej części powieści) tak wyrachowany i cyniczny jak chyba w żadnej innej pozycji spod znaku Smoczej Lancy. Tu nie ma już miejsca na jakieś rozdarcie wewnętrzne i pewną niejednoznaczność, którą postać ta zaskarbiła sobie rzesze sympatyków. Jest to boleśnie odczuwalne szczególnie w momentach gdzie na pierwszy plan powieści wychodzą relacje bliźniaków: nie dość, że pojawiające się w praktycznie całym cyklu na wiele sposobów, to jeszcze tu przedstawione tak jednoznacznie jak nigdzie indziej. Rozpaczliwie słabego obrazu pierwszej części tej powieści dopełnia fabularne rozwiązanie podstawowego wątku księgi otwierającej Smoki krasnoludzkich podziemi – „Jak dostać się do Throbardinu?”, które mogłoby się ubiegać o nominację dla najbardziej bezsensownego deus ex machina w historii fantasy.
Na szczęście druga część potrafi nam poniekąd zrekompensować ból przebrnięcia przez pierwsze 250 stron. Przede wszystkim akcja przenosi się do krasnoludzkiego królestwa Thorbardinu, gdzie mamy okazję poznać meandry krasnoludzkiej polityki i odkryć kilka intrygujących konfliktów. Poza tym nacisk położony zostaje na postać Flinta Fireforge’a, krasnoluda, na którego barkach spoczęła odpowiedzialność nie tylko za los grupy uchodźców z Pax Tharkas, ale i za przyszłość całej, podzielonej i skonfliktowanej wewnętrznie rasy krasnoludów. Dodatkowo postacie poboczne nabierają trochę kolorytu (nie tylko Raistlin i Sturm, ale i nawet Tasselhoff!), a akcja nabiera tempa. Owszem, wciąż jest to proste w założeniach, heroiczne fantasy sprowadzające się koniec końców do tego, że po obejściu X pułapek i rozwiązaniu Y zagadek udaje się zdobyć potężny artefakt. Jest to jednak fantasy przyzwoicie pomyślane i dobrze napisane, co stanowi przyjemną odmianę po zapowiadającej kompletną katastrofę części pierwszej.
Smoki krasnoludzkich podziemi nie jest pozycją dla każdego. W zasadzie jedyną grupą odbiorców, jakiej mógłbym tą książkę polecić jest grono zatwardziałych fanów Smoczej Lancy, ale oni i tak po tą powieść sięgną. Czy ktoś jeszcze mógłby się pierwszym tomem Zaginonych Kronik zainteresować? Może Ci, którzy lata temu fascynowali się losami Drużyny Lancy i intrygują ich wciąż wydarzenia, które miały miejsce między Smokami jesiennego zmierzchu a Smokami zimowej nocy. Ale i oni muszą uzbroić się w ogromną dozę dystansu do tego co się czyta. Poza wypełnieniem luki fabularnej w oryginalnych Kronikach powieść ta nie ma bowiem zbyt wiele do zaoferowania. Mam wrażenie, że autorzy raczej wyrządzili lubianym bohaterom krzywdę spłycając ich, skupiając się na i tak już wyraźnych cechach ich charakterów. Szkoda, bo w sumie tak Kroniki jak i Legendy darzyłem sporym sentymentem, a po lekturze Smoków krasnoludzkich podziemi chyba już nie odważę się ponownie do nich wrócić. Po co się irytować…?
2/6
Na początek należy wyraźnie zaznaczyć, że książka dzieli się na dwie różne od siebie części. W pierwszej mamy do czynienia ze swoistą rekapitulacją sytuacji powstałej po zakończeniu tomu otwierającego klasyczne Kroniki i zawiązaniem właściwej fabuły. W drugiej zaś, akcja przenosi się do krasnoludzkiego królestwa Thorbardinu. Trzeba przyznać, że o ile dalsza część powieści jest dość sztampowym, przeciętnym, ale w sumie zdatnym do czytania heroicznym fantasy, o tyle przebrnięcie przez pierwsze 250 stron to po prostu mordęga. Fabuła wlecze się przeokrutnie, a poszczególne sceny są po prostu nudne. Do tego, o ile dość zrozumiałe są przeskoki narracyjne pomiędzy watkami dotyczącymi poszczególnych bohaterów cyklu, o tyle dokooptowanie wątku smokowców i „komplikacji” wokół śmierci Verminaarda wydaje się być dosyć sztuczne. Tym, co najbardziej jednak irytuje, są bohaterowie. Tak właśnie, te klasyczne już postacie, znane i lubiane przez tysiące czytelników, tu stają się momentami denerwujące do obrzydzenia. Szczególnie jeśli pamiętamy klasyczny cykl Kronik: tam mimo bardzo wyraźnego rysu charakterologicznego czasem coś nas potrafiło zaskoczyć w Raistlinie czy Tasselhoffie. Tutaj tego nie ma: Tanis jest wiecznie rozdarty, Tika zakochana w Caramonie i zakompleksiona, Tasselhoff bardziej infantylny niż zwykle, Caramon bardziej niż kiedykolwiek zdominowany przez brata, a Raistlin… no właśnie, a Raistlin (przynajmniej w pierwszej części powieści) tak wyrachowany i cyniczny jak chyba w żadnej innej pozycji spod znaku Smoczej Lancy. Tu nie ma już miejsca na jakieś rozdarcie wewnętrzne i pewną niejednoznaczność, którą postać ta zaskarbiła sobie rzesze sympatyków. Jest to boleśnie odczuwalne szczególnie w momentach gdzie na pierwszy plan powieści wychodzą relacje bliźniaków: nie dość, że pojawiające się w praktycznie całym cyklu na wiele sposobów, to jeszcze tu przedstawione tak jednoznacznie jak nigdzie indziej. Rozpaczliwie słabego obrazu pierwszej części tej powieści dopełnia fabularne rozwiązanie podstawowego wątku księgi otwierającej Smoki krasnoludzkich podziemi – „Jak dostać się do Throbardinu?”, które mogłoby się ubiegać o nominację dla najbardziej bezsensownego deus ex machina w historii fantasy.
Na szczęście druga część potrafi nam poniekąd zrekompensować ból przebrnięcia przez pierwsze 250 stron. Przede wszystkim akcja przenosi się do krasnoludzkiego królestwa Thorbardinu, gdzie mamy okazję poznać meandry krasnoludzkiej polityki i odkryć kilka intrygujących konfliktów. Poza tym nacisk położony zostaje na postać Flinta Fireforge’a, krasnoluda, na którego barkach spoczęła odpowiedzialność nie tylko za los grupy uchodźców z Pax Tharkas, ale i za przyszłość całej, podzielonej i skonfliktowanej wewnętrznie rasy krasnoludów. Dodatkowo postacie poboczne nabierają trochę kolorytu (nie tylko Raistlin i Sturm, ale i nawet Tasselhoff!), a akcja nabiera tempa. Owszem, wciąż jest to proste w założeniach, heroiczne fantasy sprowadzające się koniec końców do tego, że po obejściu X pułapek i rozwiązaniu Y zagadek udaje się zdobyć potężny artefakt. Jest to jednak fantasy przyzwoicie pomyślane i dobrze napisane, co stanowi przyjemną odmianę po zapowiadającej kompletną katastrofę części pierwszej.
Smoki krasnoludzkich podziemi nie jest pozycją dla każdego. W zasadzie jedyną grupą odbiorców, jakiej mógłbym tą książkę polecić jest grono zatwardziałych fanów Smoczej Lancy, ale oni i tak po tą powieść sięgną. Czy ktoś jeszcze mógłby się pierwszym tomem Zaginonych Kronik zainteresować? Może Ci, którzy lata temu fascynowali się losami Drużyny Lancy i intrygują ich wciąż wydarzenia, które miały miejsce między Smokami jesiennego zmierzchu a Smokami zimowej nocy. Ale i oni muszą uzbroić się w ogromną dozę dystansu do tego co się czyta. Poza wypełnieniem luki fabularnej w oryginalnych Kronikach powieść ta nie ma bowiem zbyt wiele do zaoferowania. Mam wrażenie, że autorzy raczej wyrządzili lubianym bohaterom krzywdę spłycając ich, skupiając się na i tak już wyraźnych cechach ich charakterów. Szkoda, bo w sumie tak Kroniki jak i Legendy darzyłem sporym sentymentem, a po lekturze Smoków krasnoludzkich podziemi chyba już nie odważę się ponownie do nich wrócić. Po co się irytować…?
2/6
Podziwiam, że w ogóle się zdecydowałeś ;)
OdpowiedzUsuńChoć w liceum, z wypiekami na twarzy zaczytywałam się w Kronikach Smoczej Lancy :> Każda inna seria okazywała się później niestrawna ;)
Ech... wiesz co? Jakieś 3-4 lata temu zrobiłem powtórkę z Kronik i było ok. Bez szału, z dużym dystansem, ale jednak ok. W maju/czerwcu czytałem "Smocze kości" i byłem wręcz zaskoczony bo mimo pewnej prostoty, czy wręcz momentami... topornosci, ta książka potrafiła wciągnąć. Choć to już nie Dragonlance (a może właśnie dlatego). Teraz wpadły "Smoki.." i to bolało. Myślałem, ze jakoś odreaguję... ale właśnie idzie do zrecenzowania kolejny tom "Dragonships" wiec od duetu Weis,Hickman tak łatwo sie nie odkleję... ech. (Swoją drogą zawsze mnie zastanawiało co oni mają z tymi smokami... Dragonlance, Dragonships i pewnie jeszcze o innych smokach też pisali...) Fetysz jakiś? ;)
OdpowiedzUsuń