czwartek, 17 stycznia 2013

Światło - M. John Harrison - recenzja z portalu Fantasta.pl

 M. John Harrison niewątpliwie należy do grona autorów, którzy stanowią sztandarowe postacie MAGowej Uczty wyobraźni. Jedni ją uwielbiają, inni omijają szerokim łukiem – wydaje się jednak, że kontrowersje służą jej całkiem nieźle. Utwory samego Harrisona (i ich odbiór) pokrywają się niemal idealnie z wizerunkiem serii, w której się one ukazują. Wyrafinowane stylistycznie, niebanalne, odchodzące od prostych schematów i przełamujące gatunkowe bariery zdają się po równi znajdować swoich zdeklarowanych miłośników, jak i zagorzałych przeciwników. Podobne emocje budzi zatem i Światło – druga po Viriconium pozycja autorstwa Brytyjczyka opublikowana nad Wisłą i Odrą.



    Tym razem Harrison pokazuje własne podejście do konwencji nowoczesnej space opery, umieszczając znaczną część akcji w roku 2400, gdy ludzkość dawno już opuściła Ziemię i skolonizowała kosmos. Sama powieść skonstruowana jest na zasadzie trzech przeplatających się wątków zbudowanych wokół trzech postaci. Dwa z nich umiejscowione są w przyszłości, jeden zaś dzieje się współcześnie. Brytyjczyk w swoim podejściu do konwencji uderza jednak w zupełnie odmienna tony niż jego rodacy będący czołowymi przedstawicielami współczesnej space opery – Peter F. Hamilton, Stephen Baxter czy Alastair Reynolds. Światło to powieść, w której symbolika, bohaterowie i język wysuwają się na pierwszy plan przed akcję, efektowną scenografię czy naukową podbudowę świata przedstawionego. W tym sensie jest to wyraźne odejście od kanonu – trzeba jednak przyznać, że to odejście ze wszech miar twórcze i interesujące. Zachowany jest specyficzny styl Harrisona, znany polskiemu czytelnikowi choćby z niektórych partii wspomnianego wcześniej Viriconium (niektórych, bo jako zbiór odrębnych tekstów Viriconium nie jest stylistycznie jednolite), mimo iż mniej tu „popisowych”, rozbudowanych metafor. Bardzo duży nacisk położony jest jednak na bohaterów – Michaela Kearneya, współczesnego fizyka, którego udziałem ma się stać odkrycie umożliwiające gwiezdne podróże, Serię Mau Genlicher, zespoloną ze swym statkiem pilotkę „Białej kotki”, a także Eda Chianese, uzależnionego od wirtualnej rzeczywistości wyrzutka, uciekającego przed swoimi wierzycielami. Harrison prezentuje swoich bohaterów w sposób niezwykle sugestywny, skupiając się na zasadniczych pęknięciach w ich naturze, niepozwalających na cokolwiek, co moglibyśmy nazwać „normalnością”. Obsesje, tęsknoty i ułomności stają się zatem kluczem definiującym tak głównych bohaterów, jak i postacie drugoplanowe. Jest u Brytyjczyka pewien fatalizm, uosabiany przez powracający temat Shrandera, obcej istoty o wielu formach i niejasnych celach. Pojawia się ponadto kilka innych symbolicznych, powtarzających się motywów – kości i kotów, wyraźnie odwołujących się do swoistej niepewności, ograniczenia poznania, a także historii fizyki kwantowej (stwierdzenia Einsteina niemogącego pogodzić się z konsekwencjami tzw. interpretacji kopenhaskiej o tym, że „Bóg nie gra w kości”, czy też służący jako klasyczny przykład konsekwencji zastosowania wspomnianej interpretacji z „kotem Schrödingera”). W tym sensie realizuje się to, co w okładkowym blurbie napisał o Świetle Stephen Baxter, że jest ono przykładem „literatury kwantowej”, gdzie nie zawsze wiadomo co jest, a co nie jest, albo po prostu – jak jest. I choć brzmi to enigmatycznie, sam pomysł w trakcie lektury nabiera konkretnego kształtu, bardzo zresztą przekonującego.

    Co ciekawe, mimo przyjęcia dość nietypowej jak na space operę formuły, udaje się Harrisonowi nadać Światłu wydźwięk charakterystyczny dla tej konwencji. Mamy więc międzygwiezdne podróże, specyficznie postrzeganą fizykę świata, nieznane kosmiczne obiekty, obce rasy, zaawansowane technologie przekształcające to, czym jest ludzkość futurystycznego świata w porównaniu z naszą rzeczywistością. Zaskakuje też pewien wręcz epicki sznyt obecny w zakończeniu. Zdecydowanie na plus.

    Mimo ogólnego, bardzo pozytywnego wrażenia, jakie wywarło na mnie Światło, daleki jestem od stwierdzenia, że jest to pozycja, z którą każdy miłośnik fantastyki powinien się zapoznać. Choć „kwantowa poetyka” intryguje, wnosząc wiele do konwencji i pokazując nowe, zdecydowanie bardziej artystyczne i koncepcyjne, a mniej rozrywkowe oblicze space opery, to jednak jest to książka adresowana przede wszystkim do tych, którzy tego typu eksperymentów się nie boją. Zdecydowanie „nietransparentny” styl autora, raczej niespieszna narracja i skupienie się na przesyconej bólem psychologii postaci powodują, że trudno rozpatrywać pierwszą z powieści stanowiących tzw. „Trylogię Traktu Kefahuchiego” jako lekturę z gatunku czysto rozrywkowych. Nie jest to bynajmniej zarzut, wręcz przeciwnie. Sięgniecie po powieść Harrisona można traktować jako czytelnicze wyzwanie, a jeśli styl autora trafi w nasze gusta, bez wątpienia czeka nas nic innego jak prawdziwa uczta wyobraźni. Pytanie tylko, czy chce się spróbować. 

4,5/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...