Pisząc o otwierającej cykl Archiwum Burzowego Światła Drodze królów, zwracałem uwagę, jak ogromny jest rozmach przedsięwzięcia, które podjął Brandon Sanderson.
Historia, zaplanowana na dziesięć około tysiącstronicowych tomów, to
przecież setki wątków, postaci, motywów, wielka przestrzeń do opisu
świata – krótko mówiąc, niebagatelne pisarskie wyzwanie, którego
realizacja niesie ze sobą spore ryzyko niepowodzenia: pogubienia się,
przegadania, zaplątania w fabule itp. To bolączka, na którą wielotomowe
cykle fantasy cierpią zresztą dość powszechnie. Wystarczy popatrzeć na
sztandarowe dzieła tej konwencji – Pieśń Lodu i Ognia George’a R.R. Martina czy też Koło Czasu Roberta Jordana. Szczęśliwie, na przykładzie tego drugiego cyklu Sanderson
udowodnił, że dobrze radzi sobie z tak złożoną materią i nawet
stworzoną przez innego autora, rozwleczoną, od pewnego momentu
przeraźliwie nudną historię potrafi w efektowny sposób spiąć, podsumować
i zapewnić godny finał. To, wraz z całkiem udanym pierwszym tomem Archiwum Burzowego Światła, pozwalało na pewien optymizm. Muszę jednak przyznać, że po lekturze Słów światłości Amerykanin ma we mnie kibica, który wierzy, że za kilkanaście lat będziemy mogli nazwać rozpoczętą Drogą Królów
opowieść jednym z najbardziej porywających i epickich dzieł w historii
fantasy. Bo co do tego, że posiada odpowiedni potencjał, nie mam już
żadnych wątpliwości.
Słowa światłości są kontynuacją Drogi królów
w ścisłym tego terminu znaczeniu – w warstwie formalnej opierają się na
dość podobnym schemacie równoległego prowadzenia wątków głównych
bohaterów, przeplatanego budującymi szeroki plan retrospekcjami
i interludiami. Warstwę fabularną powieści można streścić krótko jako
rozwinięcie historii głównych bohaterów, silniejsze wyprowadzenie ich na
pierwszy plan, zarysowanie obrazu nadchodzących w świecie
przedstawionym wielkich wydarzeń, a wreszcie oczekiwane od poprzedniego
tomu powiązanie najważniejszych wątków w wielkim, efektownym finale.
Tym, co zrobiło na mnie spore wrażenie, jest fakt, iż mimo epickiego,
bardzo mocnego zakończenia, które pointuje zasadnicze wątki powieści,
nie pozostawiając miejsca na niedosyt, jednocześnie udaje się Sandersonowi
stworzyć miejsce na dalszy rozwój historii, rysując nowe, pasjonujące
wątki. To rzadka sztuka, by, unikając „cięcia” opowieści w losowych
momentach lub też przesadnie eksponowanych cliffhangerów, doprowadzić do
sytuacji, gdzie mimo udzielenia odpowiedzi na kluczowe pytania
czytelnik wciąż chce czytać, gdyż pojawiają się nowe tajemnice i zagadki
– fabuła zostaje domknięta, lecz bynajmniej nie zamknięta.
Drugi tom Archiwum Burzowego Światła to
ponownie powieść zbudowana głównie wokół Kaladina i Shallan. Tym razem
na pierwszy plan wysuwa się przede wszystkim uczennica Jasnah –
w przeciwieństwie do Drogi królów, gdzie retrospekcje dotyczyły
przede wszystkim Burzą Błogosławionego, tutaj mamy okazję zapoznać
bliżej z przeszłością młodej Vedenki. Wciąż bardzo istotnymi bohaterami
pozostają też arcyksiążę Dalinar i jego syn Adolin. Zresztą, w przypadku
postaci także należą się autorowi słowa uznania. Udało mu się bowiem
uniknąć sztywnego trzymania się raz nakreślonego portretu głównych
bohaterów, choćby nie wiem, jak był udany. Tu są oni dynamiczni, reagują
na wydarzenia w otoczeniu, dojrzewają, zmieniają się, czasem są wręcz
nieprzewidywalni – tak dla czytelnika, jak i dla siebie samych. To
chyba, oprócz kilku dość efektownych, choć może nie fundamentalnych
zwrotów fabuły, jeden z najważniejszych punktów, w których Amerykanin
operuje „dynamiką zaskoczenia”. Główna oś fabuły zbudowana jest bowiem
raczej wokół koncepcji fatalistycznej – oczekujemy, że coś się
nieuchronnie wydarzy i pytania odnośnie do przyszłych wydarzeń, jakie
stawia sobie wraz z bohaterami czytelnik brzmią raczej: „kiedy?” i
„jak?”, a nie „co się stanie?”. Trudno mi się oprzeć wrażeniu, że,
pracując nad dokończeniem Jordanowskiego Koła czasu, Sanderson liznął nieco charakterystycznych dla autora Oka Świata
konceptów i rozwiązań. Pierwszym z nich jest właśnie samo ogólne
założenie cyklu opartego na pomyśle powtarzającej się historii
i powracających z niebytu potężnych sił burzących status quo
świata przedstawionego. Przykładem drugiego może być choćby sposób
budowania postaci kobiecych i relacji damsko-męskich. Szczęśliwie, do
nieco skostniałego i naiwnego wzorca wziętego od Jordana, Sanderson
dołożył talent do pisania dobrych, czasem wręcz błyskotliwych dialogów.
Efekt jest zatem co najmniej zadowalający i myślę, że należy mówić
raczej o twórczych zapożyczeniach niż kalkach rozwiązań, które stosował
klasyk gatunku.
Słowa światłości zrobiły na mnie znakomite wrażenie – umiejętnie rozwinęły wątki zawiązane w Drodze królów
i bez zbędnych dłużyzn doprowadziły je do wielkiego finału,
stanowiącego jednocześnie podbudowę dla dalszego ciągu epickiej
opowieści. Dawno nie zdarzyło mi się czytać równie dobrze przemyślanego i
napisanego tekstu, który mimo imponujących gabarytów autentycznie
wciąga. Tą powieścią Sanderson udowadnia, że jest w chwili
obecnej w ścisłej światowej czołówce autorów fantasy. Nie pozostaje
zatem nic innego, tylko czekać na kolejną odsłonę Archiwum burzowego światła i mieć nadzieję, że jego polski wydawca zadziała równie sprawnie, jak było to w przypadku tomu drugiego.
5,5/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz