Mimo bardzo nierównego poziomu „Thunderbolts” z linii Marvel Now! wykazywało w ostatnim czasie tendencję zwyżkową. Szczególnie tomy pisane przez Charlesa Soule’a prezentowały się nadspodziewanie dobrze. Przyszła jednak zmiana scenarzysty, sam zaś tytuł miał zostać wygaszony. Odpowiedzialność za zamknięcie historii ekipy zmontowanej przez gen. Rossa powędrowała w ręce doświadczonego duetu scenarzystów, Benów Ackera i Blackera. Twórcy znani choćby z pracy przy podcaście „Thrilling Adventure Hour” (ale także przy kilku serialach i komiksach) musieli zmierzyć się z całkiem spora liczbą wątków zapoczątkowanych przez wcześniejszych autorów serii.
Jeśli tytuł tego tomu nie mówi wszystkiego, to na pewno trafnie opisuje zawartość komiksu. Zakończenie „Thunderbolts” w znacznej mierze oplecione zostało wokół rozpadu drużyny i konfrontacji Franka Castle’a z jej członkami. Punisher – skonfliktowany z zespołem, a głównie Rossem/Czerwonym Hulkiem – postanawia wyeliminować Thunderbolts, traktując ich jako zagrożenie. Nietrudno się domyślić, że nie jest to łatwe zadanie. W końcu mamy do czynienia z ekipą złożoną z największych i najgroźniejszych zabijaków spośród bohaterów uniwersum Marvela. Sposób poprowadzenia postaci może budzić pewne wątpliwości i, prawdę mówiąc, ma momenty lepsze i gorsze, efekt jest jednak satysfakcjonujący. To co niewątpliwie się scenarzystom udało, to zróżnicowanie sposobu, w jaki Castle „zabrał się” do poszczególnych członków zespołu. O ile na przykład Deadpool został potraktowany dość pobieżnie (choć ciekawie), o tyle więcej miejsca dostali Ghost Rider i Elektra. W przypadku pierwszego z nich dwaj Benowie fundują nam wątek mistyczny i Punishera biegającego z wielkim mieczem, w drugim przypadku jest jednak jeszcze ciekawiej. Wszak skomplikowane relacje pani Natchios i pana Castle’a są jednym z najsilniejszych punktów „Thunderbolts”. Obawiałem się, że ostateczne porachunki tej pary wypadną nieco pretensjonalnie… ale z małym zastrzeżeniem jest w sumie całkiem w porządku. Duet scenarzystów nieźle zagrał tym, co stanowi główny potencjał tej inkarnacji Thunderbolts, czyli właśnie interakcjami między poszczególnymi bohaterami. Nawet jeśli rozkład ról jest dość oczywisty, wystarcza to, by zainteresować czytelnika. Tym bardziej, że nie można im odmówić niezłych pomysłów fabularnych, a także umiejętności wprowadzenia do „Thunderbolts” odpowiednio podanego humoru. Szczególnie fani Najemnika z Nawijką powinni być usatysfakcjonowani tym aspektem albumu wieńczącego serię. Nawet jeśli samego Deadpoola niespecjalnie tu wiele, to często-gęsto można odczuć specyficzny klimat charakterystyczny dla komiksów, w których występuje – przewrotny, nieco ironiczny, balansujący między dowcipem słownym i sytuacyjnym. Świetną ilustrację stanowią występy gościnne: Avengers (głównie Hawkeye’a) czy zamykający tom „Annual” poświęcony epizodowi z wcześniejszej historii grupy – akcji wyeliminowania Doktora Strange’a siejącego w Greenwich Village powszechną… radość. Dzięki temu nie toniemy w morzu akcji, nawet jeśli ilość mordobicia jest ponadprzeciętna. No, ale w końcu trudno by się po „Thunderbolts” spodziewać czegoś innego.
Niezłe wrażenie robią też rysunki. Choć swoje parę groszy dorzuciło kilku rysowników (najwięcej Filipińczyk Kim Jacinto, który zilustrował aż trzy z zawartych tu zeszytów), to prawie wszyscy posługiwali się stylem bardzo dynamicznym, czasem wręcz kreskówkowo-karykaturalnym. Muszę przyznać, że świetnie pasuje to do obecnej inkarnacji Thunderbolts – strona wizualna idzie bowiem w parze z bardzo dynamiczną akcją (czytaj: dużą ilością mordobicia, które dzięki odpowiedniej oprawie graficznej jest wyjątkowo efektowne). Plus dla redaktorów Marvela za taki a nie inny dobór artystów. Jeśli można kogoś wyróżnić, to przede wszystkim Meksykanów: Gerardo Sandovala i Carlo Barberiego, a także trzymającego się nieco odmiennej stylistyki (trochę bliższej kresce naturalistycznej) Włocha Matteo Lolliego, który zilustrował zamykający tom „Annual”. W efekcie powstał komiks, który wygląda po prostu dobrze, a momentami bardzo dobrze.
Trochę mi szkoda końca „Thunderbolts”. Choć seria ta miała wyjątkowo trudne początki (co tu dużo gadać, zeszyty napisane przez Daniela Waya były naprawdę kiepskie, a i Steve Dillon nie był z pewnością w wysokiej formie, gdy je ilustrował) z czasem nabrała rumieńców – szczególnie gdy stery przejął Charles Soule. Ben Acker wraz Benem Blackerem zakończyli jednak historię w sposób całkiem niezły, udanie balansując między konwencją akcji a gierkami pomiędzy poszczególnymi postaciami. Jeśli Marvel (a wraz z nim czytelnicy) nauczył się czegoś przy wydawaniu samego tytułu, to z pewnością tego, że gwiazdorska obsada postaci i twórców nie jest gwarantem dobrego komiksu. Na szczęście udało się z niego z czasem zrobić komiks przyzwoity – taki, który znajdzie swoją niszę i swoich odbiorców. I chyba nie ma sensu więcej po „Thunderbolts” oczekiwać. Szkoda tylko, że by doczekać do tomów niezłych, trzeba było się przebić przez ciężkostrawny początek.
Tytuł: Punisher kontra Thunderbolts
Seria: Thunderbolts
Tom: 5
Scenariusz: Ben Acker, Ben Blacker
Rysunki: Carlo Barberi, Gerardo Sandoval, Kim Jacinto, Jorge Fornés, Matteo Lolli
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Tytuł oryginału: Thunderbolts: Punisher vs The Thunderbots (Thunderbolts #27-32, Thunderbolts Annual #1)
Wydawnictwo: Egmont
Wydawca oryginału: Marvel Comics
Data wydania: lipiec 2017
Liczba stron: 168
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Papier: kredowy
Wydanie: I
ISBN: 978-83-281-1940-6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz