Autorzy ci znani są przede wszystkim z bestsellerowych powieści osadzonych w świecie „Dragonlance”. Nie powiem, zarówno „Kroniki”, jak i „Legendy” Smoczej Lancy darzę sporym sentymentem, gdyż były to jedne z pozycji od których zaczynałem swoją przygodę z fantastyką jakieś 15 lat temu. Nie da się jednak ukryć, że była to fantastyka bardzo prosta. Schematyczni bohaterowie, nieskomplikowana fabuła, bardzo prosty, momentami wręcz naiwny sposób przedstawienia świata… wszystko to miało przemawiać do młodego czytelnika. Trzeba przyznać, że przemawiało bardzo skutecznie. Z drugiej strony kiedy kilka lat temu próbowałem sobie odświeżyć Smoki Jesiennego Zmierzchu i kolejne z tomów autorstwa tej pary, książki te nie miały już takiej mocy jak lata wcześniej. No cóż, czas mija, czytelnicy się starzeją, zmieniają i szukają w literaturze czegoś innego niż tylko barwnych opisów heroicznych zmagań grupki bohaterów. Do Smoczych Kości podchodziłem więc z pewną obawą, czy aby będę w stanie bezproblemowo przebrnąć przez ten pokaźnych rozmiarów tom.
Duet autorski Weis & Hickman zabiera nas do stworzonego przez siebie świata fantasy, w którym bogowie odwrócili się od ludu Vindrasów. Nęka ich susza, modlitwy nie są wysłuchiwane, ciężko o pożywienie, a i wyprawy łupieżcze do udanych nie należą. A potem dzieje się coś, co wywraca cały ten porządek do góry nogami dając początek fabuły. Samo tytułowe plemię jest wyraźnie stylizowane na dość papkowaty, popkulturowy obraz wikingów z ich plemienno-klanową strukturą, rolniczo-łupieżczym trybem życia, pewnymi obyczajami czy też strukturą kultu religijnego. Wyraźnym odniesieniem jest też częste używanie imion i nazw dość jednoznacznie kojarzących się ze Skandynawią. To wszystko jest jednak wpisane w ramy charakterystyczne dla fantasy. Mamy zatem druidów, ogry, olbrzymów, driady no i oczywiście smoki, będące jednym z motywów charakterystycznych dla twórczości tych autorów. Jednym z najciekawszych motywów tworzących tło powieści jest wątek bogów, którzy znajdują się w niebezpieczeństwie ze strony innych, nieznanych bóstw. Muszą się więc zdać na śmiertelników, przymknąć oko na ich słabości i nieprzewidywalność, często też wchodząc z nimi w interakcje. Taka bliskość świata nadprzyrodzonego, z codziennym jest charakterystyczna choćby dla mitologii greckiej, czy właśnie skandynawskiej. Widać więc, że autorzy odrobili zadanie co najmniej poprawnie, potrafiąc nie tylko wykorzystać inspirację do budowy tła, ale i czyniąc z niego jeden z głównych wątków (czy może metawątków) fabuły. Mimo, iż świat nie jest przesadnie oryginalny, autorom należy się za niego plus.
Muszę też przyznać, że całkiem nieźle udała się duetowi autorów kreacja głównych postaci powieści. To zdecydowanie nie są bohaterowie bez skazy, którzy w imię dobra bezinteresownie dokonują bohaterskich czynów. Tu każdy (no, prawie każdy) ma swoje słabości, ambicje i ciemne strony, które każą kłamać, łamać przysięgi i zabijać w imię własnych, partykularnych interesów, niezależnie czy jest to władza, chwała, zachowanie twarzy, chciwość, czy po prostu zwykła chuć. Co prawda, wiele z tych elementów zaserwowanych jest w sposób dość banalny i prosty (by nie napisać prostacki), ale wystarczą one do tego by stwierdzić, że bohaterowie Smoczych Kości bynajmniej nie są papierowi i jednowymiarowi. Widać też, że autorzy grają emocjami czytelnika zmieniając sposób prezentacji poszczególnych bohaterów, dodając coraz to nowe elementy do układanki stanowiącej obraz gry toczącej się nie tylko o rzeczy małe, ale w perspektywie wykreowanego świata, wręcz o rzeczy ostateczne. Dobrym przykładem jest główny bohater – Skylan Ivorson. Syn wodza, archetyp dzielnego, nieustraszonego wojownika, wybrany przez Torvala, boga wojowników. Z drugiej strony próżny, dążący do własnej chwały, ignorujący cudze rady i gardzący każdym słabszym. Z trzeciej… (no właśnie, jest i trzecia strona!) potrafiący przyjąć odpowiedzialność (choć się przeciw temu buntuje), głęboko kochający i dążący do tego co sam uważa za dobre dla swojego plemienia. A dookoła niego jest jeszcze co najmniej kilka postaci, które mają ogromny wpływ na wydarzenia opisane w powieści. W tym aspekcie jest więc zupełnie przyzwoicie.
Pani Weis i panu Hickmanowi udało się jednak nie tylko wrzucenie ciekawych bohaterów w dość ciekawy świat, ale i skuteczne zamieszanie w tym kotle poprzez skonstruowanie ciekawej fabuły. Smocze kości trzymają w napięciu i ciężko się Czytelnikowi od nich oderwać. Autorzy świetnie wychwycili relacje między poszczególnymi siłami wpływającymi na rzeczywistość, w której przyszło żyć plemieniu Vindrasów. Mamy więc tu intrygi polityczne, wojnę, trochę rozgrywek personalnych, miłość, zdradę, zazdrość ale i epicki wątek związany z konfliktem wśród bogów. Historia płynie wartko, czasem zaskakując czytelnika i podsycając jego ciekawość. Co prawda cała opowieść nie znajduje ostatecznej konkluzji, mimo to jednak mamy wrażenie istnienia wyraźnego początku i (mniej wyraźnego) końca. Pozostaje więc czekać na kolejny tom cyklu „Dragonships”. Ponoć już się pisze. Warto tu jeszcze wspomnieć o jednej rzeczy. Nie ma co się po tej książce spodziewać realizmu, czy też pewnej wulgarności w stylu np. Andrzeja Sapkowskiego. To piętno ugrzecznienia, które zwykle nosi cała literatura pisana w ramach „marek”, jest też trochę widoczne i tutaj. Co prawda Margaret Weis próbuje czasami łamać ten schemat wprowadzając do języka jakieś przekleństwa, czy starając się „ubarwić” trochę sceny przemocy, jednak wypada to dość sztucznie. Inna historia, że Tracy Hickman, jako praktykujący i zaangażowany mormon wyraźnie się od tego typu praktyk odcina. No cóż, przynajmniej można dość łatwo dojść do tego, który z autorów jest odpowiedzialny za poszczególne fragmenty książki.
Jeśli chodzi o wydawniczą stronę musze zauważyć, że jest całkiem nieźle, z paroma małymi zgrzytami. Trzeba przyznać, że pierwszy tom cyklu „Dragonships” nieźle się czyta co jest w pewnym stopniu zasługą sporej czcionki, która powoduje, że objętość 700 stron jest trochę „napompowana”. Spowodowało to podbicie ceny do 39,90 zł, co jak na obecne realia na polskim rynku wydawniczym jest kwotą trochę powyżej średniej. Z drugiej jednak strony niezły papier i dobrze obrany karton na okładkę powodują, że nawet tak grube tomiszcze ładnie się rozkłada, a brzeg się nie łamie (co przydarza się często co grubszym pozycjom z innych wydawnictw). Rebis wykonał tu niezłą wydawniczą robotę. Szkoda tylko, że złota farba na fajnie wytłoczonych literach błyskawicznie się ściera, co powoduje, iż po przeczytaniu odstawiamy na półkę książkę już wyraźnie „przechodzoną”. Ale może to i dobrze? Przynajmniej widać, że nie jest to jedynie efektowna ozdoba półki.
Lektura Smoczych kości trochę mnie zaskoczyła. Spodziewałem się nudnego, rozwlekłego, sztampowego czytadła, o sporych gabarytach. Dostałem jednak lekturę, która mnie wciągnęła i nie pozwoliła się łatwo oderwać. Może powieść ta nie jest ani specjalnie oryginalna, ani jakoś rewelacyjnie napisana, a już na pewno nie jest zbyt wyrafinowana. Czytelnik szukający tam głębokich treści albo się zawiedzie, albo będzie musiał na siłę doszukiwać się ukrytych przesłań w dość klarownie zarysowanych dylematach, przed którymi stają poszczególni bohaterowie Smoczych kości. Mimo tych wad najnowsza powieść duetu Weis & Hickman to całkiem przyjemna lektura. Lekka, wciągająca, niespecjalnie angażująca szare komórki, ale w sumie niebanalna. Może nie jest to pozycja dla każdego i pewnie można znaleźć wiele książek ciekawszych, ambitniejszych czy lepiej napisanych, ale przynajmniej ja się przy lekturze nie nudziłem. Czekam więc na drugi tom… i sam się sobie dziwię, bo w sumie czekam niecierpliwie.
4,5/6
Więcej informacji o książce, oczywiście na łamach portalu Fantasta.pl, czyli TU. Zapraszam!
Hmm cóż, jakby nie patrzeć to Weiss i Hickmann to fachowcy. Niejedno już w życiu napisali i pewnie wiedzą jak światy, fabuły, bohaterów konstruować tak żeby było ciekawie. Fakt, że trzymają sie kanonów (w tym kanonów przyzwoitości) jest raczej pozytywny, przynajmniej wiesz czego się spodziewać.
OdpowiedzUsuńBTW ciekawe czy Weiss Publishing (czy jak sie tam to jej wydawnictwo nazywa) wyda rpg'a w świecie Dragonships??
Potencjał niby ma, ale obawiam, sie, ze rynek jest już zapchany dość podobnymi systemami. A to, jak by nie patrzeć, to takie dość "generic" fantasy. Teraz żeby się przebić na rynku rpg trzeba być mocno oryginalnym, bo takie "generic" to są DDki i wsio jest pozamiatane na tym polu.
OdpowiedzUsuńniby tak, ale zawsze kiedy mi się wydaje, że na świecie jest już wystarczająco dużo systemów typu generic fantasy to nagle wychodzi jakieś Battleaxe RPG, seria Tru20 czy inny setting do DnD i jakoś się sprzedaje...
OdpowiedzUsuńNa setting DDkowy nie ma szans. Już i tak się Hickman wyżala, że nie ma kontroli nad Dragnlancem bo właścicielem praw nie jest on tylko WotC. W takiej sytuacji wątpliwe, żeby dali komuś prawa do zrobienia z Dragonships settingu pod "obcą" markę. Jeśli już to coś autorskiego, wydanego choćby przez firmę Weis, ale szczerze... wątpię.
OdpowiedzUsuńNo ja też wątpliłem żeby to był setting DD kowi, Weiss ostatnio eksperymentuje z własnymi systemami - np. wydała Firefly (na mechanice zbliżonej do Savage Worlds); No ale chyba najpierw jej książka musiałby zyskać dużą popularność żeby można do tego wydać rpg'a. Pozatym trzebaby znacznie poszerzyć świat.
OdpowiedzUsuńNo i to dopiero jedna powieść. W sumie ma być chyba 6 czy 7, wiec jak cos to raczej najpierw zobaczą czy setting bedzie popularny. Bo rozbudawać to sie w zasadzie rozbuduje przy okazji kolejnych tomów cyklu...
OdpowiedzUsuń