
środa, 24 lutego 2010
Opowieści z Dzikich Pól - Jacek Komuda - recenzja

czwartek, 18 lutego 2010
Ślepowidzenie – Peter Watts – recenzja
Hard Science Fiction była zawsze czymś w rodzaju mojej czytelniczej, nie do końca spełnionej ambicji. Co jakiś czas wielce mnie korci by przeczytać jakieś dzieło wyjęte z tak właśnie opisanej szufladki, pomęczyć się nad nim, zajrzeć do paru słowników, przewertować Wikipedię, poszukać czegoś więcej, po czym stwierdzić, że „Mhm… faktycznie, zmusiło mnie to do myślenia, trochę umordowało, ale czy mogę uczciwie stwierdzić, że w pełni autora rozumiem? W sumie nie wiem…”. Spróbowałem zatem po raz kolejny. Na czytelniczy warsztat trafiło Ślepowidzenie Petera Wattsa – książka, uważana przez wielu za jedną z najważniejszych dla gatunku, przynajmniej w ostatnich latach.
Mimo moich, być może wynikających z zawodowych inklinacji, utyskiwań, naukowa strona powieści prezentuje się bardzo dobrze. Watts sięga do ogromnej ilości koncepcji generowanych przez współczesną naukę, bierze z tego to, co mu pasuje i przekuwa w niesamowicie złożoną układankę literacką. Każdy motyw w tej powieści jest „po coś”: albo po to, by zaprezentować kolejną koncepcję naukową, albo by zabrać głos w jakiejś dyskusji. Tu nie ma przypadku. Fabuła Ślepowidzenia w równym stopniu jest dziełem wyobraźni autora, co konsekwencją wykorzystanych koncepcji. Nie do końca zgadzam się w tym miejscu z zarzutami Łukasza Orbitowskiego, że mało tu literatury. Ta literatura to właśnie zmierzenie się z dorobkiem hard SF. Co więcej, wykonane w najlepszym stylu- gęste od pomysłów i refleksji, przesycone trudnym, ale jednak strawnym językiem nauki. Swoją drogą, zabieg prowadzenia narracji z punktu widzenia głównego bohatera na dobrą sprawę nie tylko tłumaczącego pewne elementy rzeczywistości, ale i stosującego swoisty przekład językowy, jest kapitalnym trikiem pisarskim, pozwalającym opisać czytelnikowi w zasadzie nieopisywalny świat.
Edytorska strona Ślepowidzenia prezentuje się fenomenalnie. Jest to cecha charakterystyczna całej, wydawanej przez MAGa serii Uczta Wyobraźni. Twarda oprawa okraszona klimatyczną ilustracją, charakterystyczny layout i dość dobre tłumaczenie (choć czasem istotnie nie radzące sobie z poziomem skomplikowania języka). Słowem – jest świetnie!
Ślepowidzenie Petera Wattsa na pewno nie jest książką dla każdego. Ogromne nasycenie pomysłami, dość trudny język, czy ciągła gra ze stylistyką hard SF powodują, że do pełnego odbioru tej książki niezbędna jest pewna wiedza, znajomość konwencji i odrobina (no, może trochę więcej) refleksji. Ktoś, kto nie jest miłośnikiem gatunku, raczej nie polubi go po lekturze tej książki. Z drugiej strony, nawet osoby znające na wylot dzieła Lema, Nivena, Clarka, Baxtera, a z bardziej współczesnych Strossa, czy Egana, będą mogły znaleźć tu coś nowego i zaskakującego. Nie tylko na poziomie nowych koncepcji i pomysłów, bo to jest cel chyba każdego pisarza, szczególnie w takiej quasi-naukowej stylistyce, ale także na poziomie wykorzystania istniejących już motywów, charakterystycznych dla gatunku. Tutaj Watts ma czytelnikowi sporo do zaoferowania. Czy to jest jeszcze literatura, czy jedynie mocno naukowy i sfabularyzowany wywód filozofujący? Chyba jednak to pierwsze, przy czym naukowy komentarz i solidna bibliografia, zamieszczone na końcu książki wrażenie robią całkiem niezłe.
Dla miłośników gatunku 6/6, dla wszystkich innych 4,5/6
PS. Peter Watts wszystkie swoje dzieła umieszcza w internecie, dostępne w całości na zasadzie licencji Creative Commons. Tu można przeczytać Ślepowidzenie w całości, w oryginale.
czwartek, 11 lutego 2010
Apokalipsa według Pana Jana – Robert J. Szmidt – recenzja
Nigdy jakimś wielkim fanem postapokalipsy nie byłem. Ot, w młodości obejrzałem Mad Maxa, parę lat później pograłem w pierwsze dwa Fallouty i chyba coś drgnęło. Potem przyszedł czas na kilka sesji w postapokaliptyczne RPG produkcji rodzimej, czyli Neuroshimę, no i w sumie tyle… Moje kontakty z tym gatunkiem były cokolwiek ograniczone, choć niewątpliwie z czasem doceniłem potencjał i mnogość rozwiązań jakie postapokaliptyczna konwencja oferuje (czego najlepszym dowodem jest bogactwo Neuroshimy, niedawno uznanej w internetowym głosowaniu za najlepszy polski system RPG). W końcu trafiłem na parę naprawdę kapitalnych pozycji jak filmy The Day After czy The Road czy książki takie jak rewelacyjny Wrzesień Tomasza Pacyńskiego i Apokalipsa według Pana Jana Roberta J. Szmidta. Drugiej z wymienionych książek chciałbym poświęcić poniższy tekst.
Cóż takiego serwuje nam jedna z najważniejszych postaci polskiego fandomu w swojej sztandarowej powieści? Przede wszystkim sporo fajnych pomysłów i atrakcyjny, bo swojski, setting. Punktem wyjścia do napisania tej powieści stało się opowiadanie Ognie w ruinach opublikowane pierwotnie w drugim numerze magazynu Science Fiction, wtedy (2001) kierowanego właśnie przez Szmidta . Tekst ten otwiera zresztą całą książkę, stanowiąc jej prolog. W dalszej części powieści autor wykorzystuje nakreślone w Ogniu w runiach ramy świata, kluczowe lokacje i postaci, przesuwając jednak pewne akcenty. Widać to wyraźnie w przejściu z narracji pierwszoosobowej na trzecioosobową. Właściwa część Apokalipsy według Pana Jana funduje nam jednak fabularną jazdę bez trzymanki poprzez zniszczoną Polskę – i to w najlepszym tych słów znaczeniu!
Jaki świat opisuje swoim czytelnikom Szmidt? Z jednej strony jest to świat zniszczony w pożodze nuklearnego piekła, pełen śmierci, gruzów, radiacji i chorób, na czele z chorobą popromienną… Jest to świat, w którym łatwo o śmierć, a trudniej o jedzenie, papierosy czy benzynę. Z drugiej zaś strony jest to świat nadziei. Być może brutalnej, opartej na twardych zasadach. Często też nadziei o którą trzeba walczyć z bronią w ręku. Mimo to wyraźnie obserwujemy jak świat się podnosi po tragedii zniszczenia. Powoli, najpierw na kolana, w końcu zaś (chwiejnie, bo chwiejnie, ale jednak) na nogi. Konsekwentnie i do celu… w końcu i tak choroba popromienna nas zje… Nic do stracenia nie mamy. Metaforyka walki o swoje, choćby to "swoje" miało być tylko na chwilę, przesyca całą książkę. Jest jednak jeszcze jeden aspekt tego świata. Polityka. Wszechobecna, jednak stojąca gdzieś z tyłu. Wieczne, wielkie ambicje i nieustająca gra o zysk. To też tam jest. A wszystko to w niezwykle wciągającej scenerii zrujnowanego Wrocławia i okolic. Dzięki częstym odniesieniom do konkretnych miejsc osoby znające Wrocław i jego okolice mają zagwarantowaną dodatkową porcje zabawy. Opisy „powojennego” Ratusza, Katedry, czy miejsc, w których budowane są umocnienia stolicy Dolnego Śląska powodują, że znający je czytelnik momentalnie ucieka tam myślą uruchamiając piąty bieg wyobraźni. Istotnym elementem „wystroju” świata są wszelkiej maści wojskowe kompleksy i bunkry mocno kontrastujące z krajobrazem zniszczonego miasta. Krótko mówiąc jest barwnie i ciekawie.
Jak już zaznaczyłem, centralnym wątkiem w powieści Szmidta jest odbudowa świata po nuklearnej zagładzie. Na czele Wolnego Miasta Wrocławia stoi charyzmatyczny Pan Jan: twórca twardego prawa, sprawny administrator, ale też i człowiek z przeszłością… i ambicjami. Niemałymi ambicjami. Postacie stworzone przez Szmidta są bardzo ciekawe i wielowymiarowe, a ich mnogość powoduje, że możemy oglądać świat z różnych perspektyw. Wraz z różnorodnością postaci i ich doświadczeń autor podejmuje dyskusję ze współczesnością. Na ile jesteśmy skłonni w walce o własne cele i dobro podjąć walkę z tymi, którzy choć pozornie inni są w rzeczywistości tacy sami? Na ile rządzą nami ambicje polityków? Do czego są one w stanie doprowadzić? To pytania, które nie zmykają się tylko w świecie wykreowanym przez Szmidta, ale wykraczają do naszych codziennych doświadczeń. Bardzo ważny jest wątek rozróżnienia na to kto jest „swój”, kto jest „obcy”, a kto tylko „inny”… i co to właściwie znaczy „inny”? Świetnie pokazany jest także mechanizm tworzenia się międzyludzkiej solidarności w obliczu zagrożenia…a tych na kartach Apokalipsy według Pana Jana jest niemało, aż do zaskakującego finału.
Nie można mieć jednak wątpliwości, że jest to przede wszystkim powieść akcji. Fabuła galopuje do przodu zmieniając często scenerię i wrzucając czytelnika w wir coraz to nowych wydarzeń, wraz z kolejnymi etapami w dążeniu do postawionego przez Pana Jana celu – odbudowie Rzeczypospolitej (mniejsza o numerki..). Są pościgi, są zamieszki, jest walka, są pertraktacje, są tajne bazy... słowem, sporo. Wolne Miasto Wrocław staje na nogi i dopomina się o swoje. Wbrew częstemu zabiegowi spotykanemu w ramach twórczości postapokaliptyczne świat wykreowany przez urodzonego we Wrocławiu pisarza nie jest bynajmniej low-tech. Mamy tu czołgi, śmigłowce, limuzyny, noktowizory i jeszcze parę gadżetów będących współcześnie szczytem osiągnięć technologicznych… Za to jest wieczny niedobór paliwa, prądu, fajek, czy po prostu ludzi potrafiących dany sprzęt obsługiwać. Oprócz tego warty uwagi jest język powieści. Pełen humoru, często ironii, jest barwny i zróżnicowany. Krótko mówiąc: polityk mówi jak polityk, a trep jak trep. Książkę czyta się dobrze i lekko. Nie jest to przecież fantastyka z wybujałymi ambicjami literacko-artystycznymi, ale bardzo solidna literatura akcji, osadzona w postapokaliptycznym świecie.
Posiadane przeze mnie wydanie (Fabryka Słów, 2008) jest wydaniem poprawionym. Opatrzone jest świetną okładką autorstwa Marka Okonia (polecam zobaczyć większą wersje tej okładki opublikowaną na stronie wydawnictwa jako tapeta) i klimatycznymi ilustracjami autorstwa Dominika Brońka. Poziom publikacji jest bardzo dobry, do czego zresztą lubelskie Wydawnictwo już przyzwyczaiło.
Apokalipsa według Pana Jana Roberta J. Szmidta to świetna książka dla tych, którzy mają ochotę na coś osadzonego w rodzimych realiach. Świat po zagładzie atomowej nie jest tak mroczny i ponury jak np. we Wrześniu Pacyńskiego. Mamy tu technologię, watki militarne, polityczne i społeczne. Obok bycia świetnie napisaną powieścią akcji osadzoną w barwnym świecie dzieło Szmidta ma jednak do zaoferowania coś jeszcze: ważną i ciekawą refleksję o roli polityki i ambicji we współczesnym świecie, parę słów o tym kim jest ten „swój”, a kim jest ten „obcy” i wreszcie pokazuje świat nadziei, który mimo zniszczeń z determinacją jest odbudowywany. Warto sięgnąć po tę książkę.
Oceniam ją na 4,5/6
środa, 10 lutego 2010
Moon (2009) - recenzja

Moon to chyba najlepszy film Sci-Fi ubiegłego (2009) roku. Może nie tak ładny jak Avatar, za to daleko ciekawszy i zdecydowanie bardziej zmuszający do refleksji (albo co najmniej ją umożliwiający...).
To kino bardzo minimalistyczne. Nie ma tu oszałamiających efektów specjalnych, plejady gwiazd, czy zapierających dech w piersiach scenerii. Film opowiada historię człowieka pracującego w ramach trzyletniego kontraktu w samotnej bazie na Księżycu. Baza ta jest właściwie centrum małego kombinatu pozyskującego dla korporacji Lunar Industries cenny izotop Helu-3, wykorzystywany w ziemskiej energetyce.
Zasadniczy układ wygląda tak: jeden człowiek (Sam Bell, w którego wcielił się Sam Rockwell) - jeden robot (GERTY, tu głos Kevina Spacey) i pusta baza na Księżycu. Brzmi znajomo? Bo ma być znajomo. Duncan Jones (prywatnie syn Davida Bowie) czerpie pełnymi garściami z klasyki kina Sci-Fi, jak 2001: Odyseja Kosmiczna Kubricka, czy Solaris Tarkowskiego. Moon to klasyczny dramat psychologiczny osadzony w konwencji hard science fiction - film, jakiego prawdę powiedziawszy od dawna mi brakowało.
Ciekawie oddany jest świat. Bardzo surowy zarówno w chłodnej sterylności bazy, jak i w brudzie, czy zwykłym "zużyciu" pewnych jej elementów wynikającym z tego, że jest to, jakby nie patrzeć, placówka astro-przemysłowa. Sensowny też wydaje się wątek science. Eksploatacja Księżyca w celu pozyskiwania izotopu He-3 aby rozwiązać problemy energetyczne na Ziemi wydaje się ciekawa i nawet (choć pewnie w bardzo dalekiej perspektywie) dość realna[1]. A wszystko to lekko przyprawione jest klasycznym "sosem" mechanizmów działania w ramach megakorporacji. Krótko mówiąc: jest ciekawie. Film nie tylko wciąga widza w opowiadaną historię racząc go trochę klaustrofobicznym klimatem zamkniętej przestrzeni, gdzieś w kosmosie (wątek przerabiany wiele razy, od 2001: Odysei Kosmicznej po Aliena), ale także potrafi zaskoczyć. Szczególnie takiego widza, któremu klasyka gatunku jest dobrze znana.
Przy okazji pochwał dla reżysera brawa należą się jeszcze dwóm panom: wspomnianemu już Samowi Rockwellowi (znanemu m.in. z Autostopem przez galaktykę), który swoją kreacją głównego bohatera znakomicie wywiązał się z zadania "uciągnięcia" filmu niemal w pojedynkę, a także Clintowi Mansellowi, który stworzył do obrazu Jonesa doskonałą muzykę, wspaniale budującą klimat całości.
Może Moon to kino minimalistyczne, o wolnej narracji, ale jednocześnie jest to kino niezwykle wciągające i pełne napięcia. Bardzo sugestywny i ciekawy kontrast w stosunku do bijącego rekordy oglądalności i niewątpliwie pięknie wyglądającego, ale mocno kulawego w warstwie fabularnej dzieła Camerona. Warto się zatem z tym filmem zapoznać.
Moja ocena to 5/6
Post pierwszy...
Jak to wyjdzie? Czy się uda? To się okaże...