Zacznijmy od eksperymentu: co powstanie, gdy pisarz
dysponujący rewelacyjnym warsztatem i zapadającym w pamięć stylem wróci
do wykreowanego przez siebie świata prezentującego oryginalne, twórcze
podejście do space opery, wrzuci w to pogłębionych psychologicznie
bohaterów, a w dodatku stworzy fabułę lekko nawiązującą do klasycznego
kryminału noir, z tym zastrzeżeniem, że jednym z jej centralnych
elementów jest obszar, na którym znane zmienia się w nieznane? „Świetna
literatura!” chciałoby się zakrzyknąć. Niestety okazuje się, że jednak
niekoniecznie. Powieścią jak ta z otwierającego recenzję zdania jest
bowiem Nova Swing M. Johna Harrisona, luźna kontynuacja dobrze przyjętego Światła tegoż autora.
Stworzone przez Harrisona pomosty między pierwszą odsłoną Trylogii Traktu Kefahuchiego
a jej drugim tomem sprowadzają się przede wszystkim do dzielenia
wspólnego świata i wzmianek dotyczących kilku postaci. Powtarzającymi
się elementami są zatem wszechobecne koty, mony, tanki, riksze i
rikszarki, a przede wszystkim sam Trakt. To właśnie jego fragment, który
spadł w Saudade, staje się fundamentem, na którym zbudowane są
scenografia i fabuła powieści. Wokół niego wyrasta bowiem zakazane
strefa, gdzie rzeczywistość się rozmywa, zmienia, być może nawet łączy z
inną. Tego rodzaju miejsce przyciąga ludzi, z różnych powodów chcących
zakosztować czegoś niezwykłego. Nie dziwi więc, że w Saudade kwitnie
turystyczny, nie do końca legalny proceder związany ze strefą. Sam
pomysł zakazanego, oddzielonego na skutek jakiegoś wypadku obszaru, na
którym zmienia się rzeczywistość, budzi silne skojarzenia nie tylko z
fragmentami Viriconium samego Harrisona, ale przede wszystkim z niezapomnianym Piknikiem na skraju drogi Strugackich. Pod tym względem mamy więc do czynienia z science fiction bardzo bliskim klasyce tej konwencji.
Z drugiej strony Brytyjczyk wprowadza tu elementy, jak
to u niego, konwencję tę łamiące. O ile bowiem wykorzystanie samego
motywu turystyki przeciętny fan SF spokojnie „łyknie”, o ile użycie
motywów kryminału noir także nie powinno przyprawić nikogo o palpitację
serca, o tyle bardzo powolne tempo narracji dla przeciętnego czytacza
fantastyki może stanowić pewną istotną barierę. Nie jest to w sumie
zarzut względem samej książki, raczej konstatacja wynikająca z faktu, iż
fantastyka (ogólnie) jako konwencja wyrosła z literatury przygodowej
bazuje przede wszystkim na akcji i prezentacji świata przedstawionego
jako podstawie do podniesienia pewnego problemu. Tu zaś nacisk położony
jest raczej na wyeksponowanie charakterystycznego stylu autora,
wycyzelowane frazy i psychologię bohaterów. Pod tym względem Harrison
to bezsprzecznie pisarz z wyższej półki – zdania przez niego tworzone
są niezwykle obrazowe, pobudzają wyobraźnię, zaś sposób prowadzenia
narracji pozwala bez dwóch zdań stwierdzić, że facet, który to napisał,
ma ogromny talent. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, iż momentami
obcuje się ze sztuką dla sztuki, iż autor zapętlał się gdzieś
w tworzeniu kolejnych fenomenalnych obrazków, tyle że od obrazków, do –
choćby – animowanego filmu z dobrą fabułą droga jest bardzo daleka. Nova Swing
jest w moim odczuciu tego typu książką – trochę niepokorną względem
konwencji: snującą się powoli, migającą tu i ówdzie obrazem, mamiącą
sugestią wyjaśnień, a jednocześnie czarującą świetnym językiem i
subtelnym, choć twórczym wykorzystaniem trochę już zużytych klocków –
przy tym wszystkim zaś będącą wciąż niespełnioną obietnicą czegoś
więcej.
Harrison i jego proza mają chyba równie wielu
zwolenników co przeciwników. Ci pierwsi podkreślają niezwykły talent
pisarski Brytyjczyka, umiejętność tworzenia prozy subtelnej,
nieoczywistej, pełnej znaczeń i nieortodoksyjnie wykorzystującej
konwencje, sytuującej się na przecięciu ambitnej fantastyki i
literackiego mainstreamu. Ci drudzy często kwitują swe, czasem bolesne,
próby zmierzenia się z twórczością Harrisona stwierdzeniem, że
jest to po prostu bezsensowny bełkot, coś w rodzaju literackiej
masturbacji nie będącej czymś wiele więcej niż tylko podręcznikowym
przykładem przerostu formy nad treścią. I choć osobiście znacznie bliżej
mi do pierwszego z wymienionych poglądów, muszę jednak przyznać, że Nova Swing jest w mojej opinii książką średnio udaną, dającą sporo argumentów krytykom autora Viriconium.
Okazuje się bowiem, że wspomniane już świetne wykorzystanie znanych
motywów, doskonałe pióro, pogłębienie psychologii bohaterów, zagranie
tematami uwolnienia i zmiany, wreszcie osadzenie tego w uniwersum
stwarzającym ogromne możliwości kreacyjne, to po prostu za mało, żeby w
efekcie powstała świetna powieść. Przez chwilę korciło mnie co prawda,
aby podsumować tę recenzję zwrotem w stylu: „to bardzo dobra literatura,
ale niekoniecznie dobra fantastyka”, ale byłoby to chyba mydlenie sobie
i innym oczu. Bez wątpienia Nova Swing znajdzie wielu
czytelników, którzy będą tą powieścią zachwyceni. I, co tu dużo kryć,
będą to pewnie osoby, szukające w literaturze raczej takich elementów,
które stanowią podstawowe kryterium wartościujące raczej w przypadku
głównego nurtu, niż w odniesieniu do literatury gatunkowej – styl
Brytyjczyka zasługuje bowiem na aplauz bez względu na wszelkiej maści
podziały. Prawda jest jednak taka, że nawet mimo niewielkiej objętości,
druga podróż w rejony Traktu Kefahuchiego częściej nuży, niż zachwyca. A to nie jest bez znaczenia w przypadku żadnej literatury – bez względu na przyklejone jej metki.
3,5/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz