Zabierając się za lekturę tekstów M. Johna Harrisona
należy sobie uświadomić jedną, bardzo ważną rzecz – to nie jest proza
dla każdego, tak po prostu. Brytyjczyk pisze w bardzo specyficzny
sposób, który dla wielu może okazać się po prostu niestrawny. W
przypadku Pustej przestrzeni – trzeciej odsłony Trylogii Traktu Kefahuchiego sprawa jest o tyle prosta, że raczej nie sięgnie po nią nikt, kto nie zapoznał się ze Światłem i Nova Swing – a przynajmniej nie powinien tego robić. Można zatem założyć, że ci, którzy zdążyli się już od stylu Harrisona
odbić, raczej nie będą zainteresowani tą książką, co ogranicza krąg
potencjalnych odbiorców do tych, którzy dobrze wiedzą, czego można się
po autorze spodziewać… i pewnie nawet im się to podoba. No i faktycznie,
zasadniczo rzecz biorąc, dostaną to, co jest już im znane.
Pusta przestrzeń nie tylko łączy wątki z dwóch poprzednich części cyklu, ale przede wszystkim powiela konstrukcyjny schemat znany ze Światła
– trzech przeplatających się wątków, wyraźnie (w przypadku tego autora
to nie jest może zbyt trafne określenie, no ale niech będzie)
powiązanych dopiero w zakończeniu. Mamy zatem, podobnie jak w powieści
otwierającej trylogię, współczesny, obyczajowy wątek Anny Waterman
(dawniej Kearney) oraz dwa oparte na Nova Swing wątki science
fiction – przedsiębiorstwa Saudade - Fracht Luzem, stworzonego przez
Grubego Antoyne’a, Irene i Liv Hulę, a także byłej asystentki Lensa
Aschemanna. Jak widać, Harrison wykorzystuje świat i bohaterów
znanych z wcześniejszych powieści, stąd też ich znajomość jest wielce
pomocna przy odnajdowaniu kolejnych znaczeń kryjących się w tekście
Brytyjczyka. Znany jest zatem schemat, znani są bohaterowie, znany jest
styl – ten też się nie zmienił – gdzie zatem szukać wyróżnika Pustej przestrzeni? Gdzie jest to, co pozwoliłoby określić tę powieść jako wyjątkową, kolejny dowód na to, że autor Viricionium
jest nie tylko doskonałym stylistą, ale i pisarzem, który z każdym
kolejnym tekstem potrafi łamać obowiązujące schematy? Niestety, wydaje
mi się, że tego właśnie brakuje. Harrisona można, w mojej opinii, czytać
na trzy sposoby. Pierwszy, najbardziej oczywisty – skupiamy się na
doskonałym piórze autora, ignorując wszystko inne – pod tym względem
jest ok, poziom zostaje z grubsza zachowany; drugi – staramy się
doszukiwać w tekście poukrywanych sensów i znaczeń, odnajdywać
powtarzające się motywy i symbole – w tej materii także nie zabraknie
nam rozrywki. Trzecim sposobem na odczytywanie prozy Harrisona
jest dla mnie szukanie tego, w jaki sposób przekształca on dominujące w
fantastyce schematy i redefiniuje nie tylko np. konwencję space opery
(jak zrobił to w Świetle), ale przede wszystkim sam sposób prezentacji
historii przynależącej de facto do fantastyki. Pod tym względem odczuwam
pewien zawód. Harrison z Pustej przestrzeni stał
się bowiem „zaledwie” świetnym, tworzącym wyjątkowe opowieści pisarzem,
lekko nadgryzającym własny ogon. Nie znaczy to oczywiście, że trzecia
część Trylogii Traktu Kefauchiego jest tylko i wyłącznie powtórką
z rozrywki – nie jest. Chodzi mi raczej o to, że Brytyjczyk przestał w
niej być autorem idącym pod prąd, a po prostu obrał drogę po własnych
śladach. Inna sprawa, że tą dróżką nikt oprócz niego raczej nie chadza.
Pusta przestrzeń to powieść adresowana
przede wszystkim do tych, których zachwyciły poprzednie powieści
Brytyjczyka. Nie ma tu fabularnych fajerwerków, raczej subtelna gra
nastrojem, symboliką i przeplecionymi motywami. Jak to u Harrisona,
więcej jest pytań niż odpowiedzi, więc miłośnicy rozkładania tekstu
literackiego na czynniki pierwsze powinni być zachwyceni. Tym, co
nieodmiennie stanowi o atrakcyjności prozy autora Viriconium, jest niezwykle plastyczny język i obrazowe, świetne metafory. Można by zatem przypuszczać, że w tym kontekście Pustą przestrzeń należy uznać za udane zwieńczenie cyklu, w którym Harrison
zaprezentował czytelnikom swoją charakterystyczną, kwantową fantastykę.
Ocena nie może być jednak tak jednoznaczna – jako całość Trylogia…
niewątpliwie broni się doskonale, szczególnie jej pierwsza odsłona. Sama
Pusta przestrzeń wydaje mi się jednak zaledwie niezła –
zabrakło mi w niej pójścia w poprzek utartych ścieżek i konwencjonalnych
oczekiwań. Dobry styl i treści poupychane między wierszami okazały się
nie do końca przekonujące w kontekście całości. Nie zmienia to jednak
faktu, że tego typu oceny nie mają żadnego znaczenia z perspektywy
zarówno miłośników, jak i przeciwników Harrisonowego pisania. Bo obojętni pozostają chyba tylko ci, którzy po jego teksty jeszcze nie sięgnęli.
3,5/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz