Zawsze miałem pewien sentyment do
tego komiksu. Zresztą nie ukrywam, że to między innymi ze względu niego właśnie
powstał na blogu dział z recenzjami pozycji wydanych -naście lat temu. Co więcej, mój sentyment do
Latarni to jedno, osoba rysownika to drugie, ale zwróć proszę drogi czytelniku
uwagę, że w przypadku tego konkretnego bloga osoba twórcy opowiadania, na
podstawie którego powstał ten album ma także niebagatelne znaczenie. Jak by nie
patrzeć literacka twórczość Larry’ego
Nivena – bo o nim właśnie mowa – pojawiała się tu niejednokrotnie. Tyle
tylko, że zawsze miałem Amerykanina za pisarza niezwykle nierównego,
potrafiącego raz zauroczyć czytelnika barwną wizją i wciągająca fabułą, by przy
innej okazji wymęczyć i wynudzić do krańców cierpliwości. Powrót do Opowieści
Gantheta po kilkunastu latach odkąd czytałem ją po raz ostatni rodził
więc we mnie pewne obawy.
Fabularnie komiks ten jest w
pewnym sensie zawieszony gdzieś pomiędzy ważnymi momentami w historii Zielonych
Latarni, szczególnie, iż akcja ma miejsce gdy sam Korpus nie istnieje. Czuć
jednak wyraźnie, że jest to jednak trochę inne podejście do tematu, niż to
znane współczesnym czytelnikom z okresu, w którym zielonymi tytułami DC
opiekował się Geoff Johns. Nie znaczy to jednak, że jakoś wyraźnie gorsze.
Powiedziałbym raczej, że bardziej „klasyczne”. Klasyczna jest także sama fabuła
– wyraźnie naznaczona piętnem swojego twórcy. Niven sięgnął bowiem do mitów założycielskich Korpusu i wprowadzając
postać Strażnika Gantheta stworzył klasyczną fabułę science fiction, jako
gadżet wykorzystującą manipulację czasem. No i wszystko byłoby ładnie i pięknie
gdyby nie to, że to jednak nie jest przykład szczytowej formy tego twórcy.
Wszystko jest tu odrobinę zbyt proste i oczywiste, a główny twist fabularny
choć nie bez wpływu na mitologię i historię Latarni, mimo wszystko nie do końca
przekonuje. Historia jest po prostu poprawna i tyle.
Wspomniałem wcześniej o klasyce –
ta widoczna jest także w rysunkach Johna
Byrne’a i jak dla mnie jest bardzo mocnym punktem tego komiksu. Jest w tym
pewnie sporo sentymentu do kreski tego autora z niezapomnianych numerów X-Men z „Sagą Mrocznej Phoenix” czy „Dniami Zamierzchłej Przeszłości” na
czele. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że Hal Jordan prezentuje się całkiem do
rzeczy, a niektóre kadry naprawdę robią fajne wrażenie - jak to zwykle w
przypadku Latarni dających twórcom spore możliwości w zakresie kreowania
efektów generowanych przez Pierścienie (coś jednak jest na rzeczy z Nivenem i pierścieniami, prawda?). Ale
tak ogólnie rzecz biorąc, to po prostu komiks w formie graficznej raczej
bliższy latom osiemdziesiątym, niż połowie lat dziewięćdziesiątych.
W zasadzie powrót do Ganthet’s
Tale uważam za całkiem udany. Choć album ten ma pewne niedociągnięcia
to z obecnej perspektywy raczej bliższy jestem stwierdzeniu, że nabrał nieco
szlachetnej patyny, niż, że zestarzał pięknie niczym punk na emeryturze. To
wciąż całkiem sympatyczna opowieść łącząca klasyczny komiksowy klimat z dość
typową historią science fiction. Dla miłośników Zielonych Latarni jest to bez
wątpienia pozycją, która znać wypada – choćby ze względu na to, że to właśnie
tu po raz pierwszy pojawia się tytułowy Strażnik. Ci którzy lubią klasyczną
kreskę Byrne’a lub też są ciekawi
innej niż czysto literacka twórczości Nivena
także mogą sięgnąć po tę pozycję bez większych obaw. Pozostałych Opowieść
Gantheta pewnie i tak nie interesuje. A ja sam jestem naprawdę
zadowolony, że odkurzyłem ten niezbyt gruby tomik.
4/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz