środa, 5 czerwca 2013

Green Lantern: Ganthet’s Tale – Larry Niven, John Byrne – TM-Semic, Wydanie Specjalne 1/95 – recenzja z komiksowego lamusa


Zawsze miałem pewien sentyment do tego komiksu. Zresztą nie ukrywam, że to między innymi ze względu niego właśnie powstał na blogu dział z recenzjami pozycji wydanych  -naście lat temu. Co więcej, mój sentyment do Latarni to jedno, osoba rysownika to drugie, ale zwróć proszę drogi czytelniku uwagę, że w przypadku tego konkretnego bloga osoba twórcy opowiadania, na podstawie którego powstał ten album ma  także niebagatelne znaczenie. Jak by nie patrzeć literacka twórczość Larry’ego Nivena – bo o nim właśnie mowa – pojawiała się tu niejednokrotnie. Tyle tylko, że zawsze miałem Amerykanina za pisarza niezwykle nierównego, potrafiącego raz zauroczyć czytelnika barwną wizją i wciągająca fabułą, by przy innej okazji wymęczyć i wynudzić do krańców cierpliwości. Powrót do Opowieści Gantheta po kilkunastu latach odkąd czytałem ją po raz ostatni rodził więc we mnie pewne obawy.


Fabularnie komiks ten jest w pewnym sensie zawieszony gdzieś pomiędzy ważnymi momentami w historii Zielonych Latarni, szczególnie, iż akcja ma miejsce gdy sam Korpus nie istnieje. Czuć jednak wyraźnie, że jest to jednak trochę inne podejście do tematu, niż to znane współczesnym czytelnikom z okresu, w którym zielonymi tytułami DC opiekował się Geoff Johns. Nie znaczy to jednak, że jakoś wyraźnie gorsze. Powiedziałbym raczej, że bardziej „klasyczne”. Klasyczna jest także sama fabuła – wyraźnie naznaczona piętnem swojego twórcy. Niven sięgnął bowiem do mitów założycielskich Korpusu i wprowadzając postać Strażnika Gantheta stworzył klasyczną fabułę science fiction, jako gadżet wykorzystującą manipulację czasem. No i wszystko byłoby ładnie i pięknie gdyby nie to, że to jednak nie jest przykład szczytowej formy tego twórcy. Wszystko jest tu odrobinę zbyt proste i oczywiste, a główny twist fabularny choć nie bez wpływu na mitologię i historię Latarni, mimo wszystko nie do końca przekonuje. Historia jest po prostu poprawna i tyle. 
Wspomniałem wcześniej o klasyce – ta widoczna jest także w rysunkach Johna Byrne’a i jak dla mnie jest bardzo mocnym punktem tego komiksu. Jest w tym pewnie sporo sentymentu do kreski tego autora z niezapomnianych numerów X-Men z „Sagą Mrocznej Phoenix” czy „Dniami Zamierzchłej Przeszłości” na czele. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że Hal Jordan prezentuje się całkiem do rzeczy, a niektóre kadry naprawdę robią fajne wrażenie - jak to zwykle w przypadku Latarni dających twórcom spore możliwości w zakresie kreowania efektów generowanych przez Pierścienie (coś jednak jest na rzeczy z Nivenem i pierścieniami, prawda?). Ale tak ogólnie rzecz biorąc, to po prostu komiks w formie graficznej raczej bliższy latom osiemdziesiątym, niż połowie lat dziewięćdziesiątych. 

W zasadzie powrót do Ganthet’s Tale uważam za całkiem udany. Choć album ten ma pewne niedociągnięcia to z obecnej perspektywy raczej bliższy jestem stwierdzeniu, że nabrał nieco szlachetnej patyny, niż, że zestarzał pięknie niczym punk na emeryturze. To wciąż całkiem sympatyczna opowieść łącząca klasyczny komiksowy klimat z dość typową historią science fiction. Dla miłośników Zielonych Latarni jest to bez wątpienia pozycją, która znać wypada – choćby ze względu na to, że to właśnie tu po raz pierwszy pojawia się tytułowy Strażnik. Ci którzy lubią klasyczną kreskę Byrne’a lub też są ciekawi innej niż czysto literacka twórczości Nivena także mogą sięgnąć po tę pozycję bez większych obaw. Pozostałych Opowieść Gantheta pewnie i tak nie interesuje. A ja sam jestem naprawdę zadowolony, że odkurzyłem ten niezbyt gruby tomik. 

4/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...