wtorek, 1 października 2013

Amerykańscy bogowie - Neil Gaiman - recenzja z portalu Fantasta.pl

Choć współczesna komercyjna fantasy coraz częściej wydaje się być niczym więcej jak tylko dość wyrazistą stylistyką, u źródeł tej konwencji leżą mity – ich eksploracja, reinterpretacja, próby opowiedzenia na nowo i szukania uniwersalnych prawd i wzorców. Miecze, smoki, elfy czy magia to tylko atrakcyjne rekwizyty. Możliwe jest jednak wyjście poza klasyczny schemat magii i miecza, pokazanie modelowej opowieści fantasy w innej, współczesnej scenografii. Za jednego z mistrzów tego typu literatury uchodzi Neil Gaiman, a Amerykańscy bogowie często wymieniani są jako jego opus magnum. Czy zasłużenie?


Brytyjczyk snuje swoją opowieść wokół jednej zasadniczej osi – konfliktu między „starymi” bogami, który pojawili się w Ameryce za sprawą imigrantów, a bogami „nowymi”, będącymi wytworem naszych czasów i ubóstwieniem mediów czy technologii. W to wplątany zostaje niejaki Cień – nie wiedzieć dlaczego, w zasadzie wbrew własnej woli i dążeniom staje się on częścią wielkiej gry o przetrwanie. W warstwie koncepcyjnej powieść robi znakomite wrażenie. Punktem wyjścia jest samo wyobrażenie bogów – istot stanowiących swoistą personifikację ludzkich wierzeń, fetyszy, dążeń, marzeń, tego co idolizują. Z jednej strony skupiają oni w sobie moc, mogą wpływać na rzeczywistość, z drugiej jednak są bezwzględnie uzależnieni od zwykłych śmiertelników, ich wiary, oddania, mniej lub bardziej świadomych myśli i rytuałów, z których czerpać mogą siłę. Już na tym etapie rodzi się wspominany konflikt stanowiący szkielet Amerykańskich bogów – zmieniający się świat, erozja tradycji i etnicznej tożsamości potomków migrantów, którzy stworzyli Amerykę powoduje, iż bogowie, którzy znaleźli się w Nowym Świecie razem z nimi, coraz częściej ustąpić muszą przed bóstwami współczesności. Gaiman grając motywem wędrówek bóstw czerpie pełnymi garściami z koncepcji amerykańskiego tygla, gdzie kultury setek ludów mieszają się, tworząc nową, wciąż zmieniającą się całość. U Brytyjczyka widać pewną fascynację Stanami i ich kulturą, i to bynajmniej nie tą wielkomiejską, ale raczej prowincjonalną. Znacznie częściej niż do metropolii trafiamy zatem do małych, odludnych miejsc, miasteczek, czy też podróżujemy przez bezkres amerykańskich dróg. To właśnie na prowincji niemal namacalne staje się trwanie tradycji, to tu wciąż żywe są dawno zapomniane zwyczaje, wreszcie tu pojawiają się miejsca magiczne. Powstaje pytanie czy uprawnione w tym kontekście jest nazywanie Amerykańskich bogów literaturą nurtu urban fantasy. Wydaje mi się, że tak, gdyż sedno powieści pozostaje w zgodzie z tą konwencją – rozpatruje ona bowiem współczesny kontekst mitu, jego trwanie i odchodzenie w konfrontacji z czasami, w jakich żyjemy. Jest to pytanie o jego aktualność i uniwersalny wymiar. Odpowiedź na nie zawarta w zakończeniu jest może odrobinę wymijająca, jednak niewątpliwie refleksja nad nim jest niezwykle cenna. Świat jest tu niewątpliwie magiczny, pełen zagadek, tajemnic ukrytych pod cienką warstwą codzienności. Jednak gdzieniegdzie zasłona oddzielająca to, co fizyczne od tego, co metafizyczne jest zdjęta – tam światy ludzi i bogów, tego, co poznawalne i tego, co niepoznawalne, się przecinają.

W warstwie literackiej wrażenie jest równie dobre. Gaiman ma talent gawędziarza i posługuje się słowem bardziej niż sprawnie. Sporo w Amerykańskich bogach dłuższych nastrojowych fragmentów, fabuła też nie przybiera jakiegoś specjalnie forsownego tempa, a jednak powieść czyta się z dużą przyjemnością, smakując frazę i szukając kolejnych odniesień. Przy czym dość ciekawie prezentują się sami bohaterowie. Po pierwsze mamy bowiem bogów – zarówno tych, którzy przybyli do Nowego Świata lata temu, jak i tych, którzy są wytworem czasów współczesnych. Walczą oni o przetrwanie i dominację, stanowią figury niezwykle wyraziste, czasem wręcz przerysowane. Po drugie mamy zwykłych ludzi, z codziennymi problemami, słabościami i namiętnościami, ludzi szukających sensu, który pomaga im rozumieć rzeczywistość – zarówno tą znaną, jak i nieznaną – innymi słowy, ludzi posiadających moc tworzenia bóstw. Po trzecie, jest wreszcie główny bohater, Cień. Wplątany w intrygi Pana Wedenesdaya stanowi swoisty punkt B ustalający kierunek osi fabularnej mającej początek w punkcie A – omówionej wcześniej Gaimanowskiej wizji świata bóstw i ludzi. Cień intryguje dość paradoksalną konstrukcją postaci – z jednej strony nosi on cechy klasycznego everymana – człowieka znikąd, dokonującego wyborów miedzy dwiema alegorycznymi stronami. Z drugiej jednak strony nosi też wyraźne, choć jakby dopiero odkrywane, piętno wyjątkowości wynikające nie tylko z pokaźnych gabarytów, ale też swoiście rozumianego kodeksu moralnego, który umieszczony gdzieś między wiarą a niewiarą, zawieszający racjonalność stanowi pewnego rodzaju kompas pozwalający dokonywać wyborów. Aż do samego końca.

Amerykańscy bogowie zauroczyli mnie konsekwentną eksploracją podjętego tematu. Nie jest to może książka, która porwie nagłymi zwrotami akcji, czy też efektowną fabułą. Jest to raczej mądra, głęboka, snuta z pietyzmem opowieść o konfrontacji starego z nowym, o trwaniu mimo wszystko, wierze i wierności. To także historia głęboko humanistyczna, pokazująca jak człowiek sam tworzy swoich idoli i o tym, jak ich zabija. Ta pierwotna w swojej istocie religijność staje się tym bardziej sugestywna, gdy uświadamiamy sobie zupełne pominięcie religii zinstytucjonalizowanych. Nade wszystko powieść ta jest wielkim ukłonem w stronę Ameryki, z jej kulturą tygla, w którym przez wieki mieszały się obyczaje, tradycje i wierzenia wielu ludów. Pytanie, czy trzeba było Brytyjczyka, aby opowiedzieć historię o ich miejscu we współczesnym świecie pozostawiam otwarte. Ważne, że Gaiman stworzył książkę nad wyraz sugestywną i urokliwą.

5/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...