Choć współczesna komercyjna fantasy coraz częściej
wydaje się być niczym więcej jak tylko dość wyrazistą stylistyką, u
źródeł tej konwencji leżą mity – ich eksploracja, reinterpretacja, próby
opowiedzenia na nowo i szukania uniwersalnych prawd i wzorców. Miecze,
smoki, elfy czy magia to tylko atrakcyjne rekwizyty. Możliwe jest jednak
wyjście poza klasyczny schemat magii i miecza, pokazanie modelowej
opowieści fantasy w innej, współczesnej scenografii. Za jednego z
mistrzów tego typu literatury uchodzi Neil Gaiman, a Amerykańscy bogowie często wymieniani są jako jego opus magnum. Czy zasłużenie?
Brytyjczyk snuje swoją opowieść wokół jednej
zasadniczej osi – konfliktu między „starymi” bogami, który pojawili się w
Ameryce za sprawą imigrantów, a bogami „nowymi”, będącymi wytworem
naszych czasów i ubóstwieniem mediów czy technologii. W to wplątany
zostaje niejaki Cień – nie wiedzieć dlaczego, w zasadzie wbrew własnej
woli i dążeniom staje się on częścią wielkiej gry o przetrwanie. W
warstwie koncepcyjnej powieść robi znakomite wrażenie. Punktem wyjścia
jest samo wyobrażenie bogów – istot stanowiących swoistą personifikację
ludzkich wierzeń, fetyszy, dążeń, marzeń, tego co idolizują. Z jednej
strony skupiają oni w sobie moc, mogą wpływać na rzeczywistość, z
drugiej jednak są bezwzględnie uzależnieni od zwykłych śmiertelników,
ich wiary, oddania, mniej lub bardziej świadomych myśli i rytuałów, z
których czerpać mogą siłę. Już na tym etapie rodzi się wspominany
konflikt stanowiący szkielet Amerykańskich bogów –
zmieniający się świat, erozja tradycji i etnicznej tożsamości potomków
migrantów, którzy stworzyli Amerykę powoduje, iż bogowie, którzy
znaleźli się w Nowym Świecie razem z nimi, coraz częściej ustąpić muszą
przed bóstwami współczesności. Gaiman grając motywem wędrówek
bóstw czerpie pełnymi garściami z koncepcji amerykańskiego tygla, gdzie
kultury setek ludów mieszają się, tworząc nową, wciąż zmieniającą się
całość. U Brytyjczyka widać pewną fascynację Stanami i ich kulturą, i to
bynajmniej nie tą wielkomiejską, ale raczej prowincjonalną. Znacznie
częściej niż do metropolii trafiamy zatem do małych, odludnych miejsc,
miasteczek, czy też podróżujemy przez bezkres amerykańskich dróg. To
właśnie na prowincji niemal namacalne staje się trwanie tradycji, to tu
wciąż żywe są dawno zapomniane zwyczaje, wreszcie tu pojawiają się
miejsca magiczne. Powstaje pytanie czy uprawnione w tym kontekście jest
nazywanie Amerykańskich bogów literaturą nurtu urban fantasy.
Wydaje mi się, że tak, gdyż sedno powieści pozostaje w zgodzie z tą
konwencją – rozpatruje ona bowiem współczesny kontekst mitu, jego
trwanie i odchodzenie w konfrontacji z czasami, w jakich żyjemy. Jest to
pytanie o jego aktualność i uniwersalny wymiar. Odpowiedź na nie
zawarta w zakończeniu jest może odrobinę wymijająca, jednak niewątpliwie
refleksja nad nim jest niezwykle cenna. Świat jest tu niewątpliwie
magiczny, pełen zagadek, tajemnic ukrytych pod cienką warstwą
codzienności. Jednak gdzieniegdzie zasłona oddzielająca to, co fizyczne
od tego, co metafizyczne jest zdjęta – tam światy ludzi i bogów, tego,
co poznawalne i tego, co niepoznawalne, się przecinają.
W warstwie literackiej wrażenie jest równie dobre. Gaiman ma talent gawędziarza i posługuje się słowem bardziej niż sprawnie. Sporo w Amerykańskich bogach
dłuższych nastrojowych fragmentów, fabuła też nie przybiera jakiegoś
specjalnie forsownego tempa, a jednak powieść czyta się z dużą
przyjemnością, smakując frazę i szukając kolejnych odniesień. Przy czym
dość ciekawie prezentują się sami bohaterowie. Po pierwsze mamy bowiem
bogów – zarówno tych, którzy przybyli do Nowego Świata lata temu, jak i
tych, którzy są wytworem czasów współczesnych. Walczą oni o przetrwanie i
dominację, stanowią figury niezwykle wyraziste, czasem wręcz
przerysowane. Po drugie mamy zwykłych ludzi, z codziennymi problemami,
słabościami i namiętnościami, ludzi szukających sensu, który pomaga im
rozumieć rzeczywistość – zarówno tą znaną, jak i nieznaną – innymi
słowy, ludzi posiadających moc tworzenia bóstw. Po trzecie, jest
wreszcie główny bohater, Cień. Wplątany w intrygi Pana Wedenesdaya
stanowi swoisty punkt B ustalający kierunek osi fabularnej mającej
początek w punkcie A – omówionej wcześniej Gaimanowskiej wizji świata
bóstw i ludzi. Cień intryguje dość paradoksalną konstrukcją postaci – z
jednej strony nosi on cechy klasycznego everymana – człowieka znikąd,
dokonującego wyborów miedzy dwiema alegorycznymi stronami. Z drugiej
jednak strony nosi też wyraźne, choć jakby dopiero odkrywane, piętno
wyjątkowości wynikające nie tylko z pokaźnych gabarytów, ale też
swoiście rozumianego kodeksu moralnego, który umieszczony gdzieś między
wiarą a niewiarą, zawieszający racjonalność stanowi pewnego rodzaju
kompas pozwalający dokonywać wyborów. Aż do samego końca.
Amerykańscy bogowie zauroczyli mnie
konsekwentną eksploracją podjętego tematu. Nie jest to może książka,
która porwie nagłymi zwrotami akcji, czy też efektowną fabułą. Jest to
raczej mądra, głęboka, snuta z pietyzmem opowieść o konfrontacji starego
z nowym, o trwaniu mimo wszystko, wierze i wierności. To także historia
głęboko humanistyczna, pokazująca jak człowiek sam tworzy swoich idoli i
o tym, jak ich zabija. Ta pierwotna w swojej istocie religijność staje
się tym bardziej sugestywna, gdy uświadamiamy sobie zupełne pominięcie
religii zinstytucjonalizowanych. Nade wszystko powieść ta jest wielkim
ukłonem w stronę Ameryki, z jej kulturą tygla, w którym przez wieki
mieszały się obyczaje, tradycje i wierzenia wielu ludów. Pytanie, czy
trzeba było Brytyjczyka, aby opowiedzieć historię o ich miejscu we
współczesnym świecie pozostawiam otwarte. Ważne, że Gaiman stworzył książkę nad wyraz sugestywną i urokliwą.
5/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz