Kilka miesięcy temu w ramach nadrabiania czytelniczych
zaległości postanowiłem wreszcie sięgnąć po twórczość jednego z
najbardziej uznanych autorów współczesnej space opery – Alastaira Reynoldsa. Dwie nowelki zamieszczone w zbiorze Diamentowe psy. Turkusowe dni.
zrobiły wrażenie co najmniej dobre, czekałem zatem na okazję, aby
ponownie pochylić się nad lekturami pióra Brytyjczyka. Padło na tekst w
pewnym sensie wyjęty z głównego wątku narracyjnego rozpoczętego Przestrzenią objawienia, a mianowicie na Prefekta.
Zresztą w ramach wewnętrznej chronologii Reynoldsowskiego uniwersum
jest to powieść, której akcja toczy się znacznie wcześniej niż
zasadniczy cykl – nie miałem zatem obaw, że zepsuję sobie zabawę. Bo już
po kilku stronach lektury nie miałem wątpliwości, że moja przygoda z Reynoldsem się w tym momencie nie skończy.
W najprostszych słowach można określić ostatnią jak do tej pory pozycję umiejscowioną w uniwersum Przestrzeni objawienia
jako dość klasyczną space operę z kryminalno-sensacyjnym sznytem.
Główna oś fabuły zbudowana jest wokół śledztwa prowadzonego przez
prefekta polowego Toma Dreyfusa z zapewniającej prawidłowy przebieg
procesów demokratycznych w Migotliwej Wstędze organizacji o nazwie
Panoplia. Bardzo wyraźnie widać w tym przypadku upodobanie Reynoldsa
do utartych, sprawdzonych schematów. Najlepiej uwypuklone jest to
właśnie na przykładzie głównego bohatera: świetny policjant,
bezkompromisowy, zdecydowany, stojący w lekkiej opozycji do schematów
działania swojej organizacji, jednocześnie o dość niejasnej przeszłości
naznaczonej osobistą tragedią. Tego typu protagonistę można znaleźć w
połowie kryminałów. Podobnie z fabułą – wykorzystany jest tu
Hitchcockowski schemat, w którym zaczyna się od trzęsienia ziemi, a
potem napięcie rośnie. Śledztwo dotyczące zniszczenia habitatu
Ruskin-Sartorious zatacza coraz szersze kręgi, w pewnym momencie
ukazując sprawę znacznie poważniejszą, niż ktokolwiek mógłby się
spodziewać. Akcja, choć obfitująca w epizody, to na dobrą sprawę nie
wykracza specjalnie poza to, co w obu wykorzystanych konwencjach typowe.
Można jedynie dodać, że prezentacja świata schodzi w zasadzie na drugi
plan, ustępując wyraźnie opisowi wydarzeń. Nie powinno to jednak dziwić,
biorąc pod uwagę fakt, iż Prefekt, mimo że chronologicznie pierwszy, faktycznie jest kolejną powieścią osadzoną w Reynolsdowskim uniwersum.
Sprowadzenie Prefekta do prostej historii śledczo-sensacyjnej byłoby jednak krzywdzące. Reynolds
wykorzystuje swój kosmiczny kryminał do poruszenia kilku poważniejszych
tematów jak granice człowieczeństwa, odpowiedzialność władzy czy, po
prostu, lojalność względem osób i instytucji. Choć ogólny klimat
powieści jest raczej ciężki, czyta się ją świetnie i momentami naprawdę
trudno się od Prefekta oderwać. Jest jednak pewne „ale”. W
zasadzie książka ta ma wszystko, co powinna zawierać space opera na
najwyższym poziomie. Bogaty świat, złożoną, dość klasyczną fabułę, sporo
akcji, urozmaicające całość wpływy kryminału, wreszcie zapadających w
pamięć, choć w sumie mocno typowych bohaterów. Do tego w użyciu jest
całe mnóstwo charakterystycznego dla konwencji rekwizytorium: od statków
kosmicznych, przez sztuczne inteligencje, po zawieszone w przestrzeni
habitaty, zmodyfikowanych ludzi i obce rasy. A jednak brakuje mi w tej
książce jakiejś odrobiny szaleństwa, czegoś, co stanowiłoby wyjście poza
sztywne i oklepane wzorce. Po prostu, zbyt wiele tu oczywistości. W
kategorii tekstów, którym brakuje pewnej nuty oryginalności, Prefekt
prezentuje jednak poziom znakomity. Koniec końców uważam, że warto po
dzieło Brytyjczyka sięgnąć, bo choć nie jest to powieść, która zapada w
pamięć na lata, potrafi zapewnić wiele godzin dobrej, wciągającej
lektury. A to element, którego wielu na pozór podobnym książkom bardzo
brakuje.
5/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz