Kiedy przyjrzeć się bliżej narodowościowej strukturze
wydawanej w Polsce fantastyki zagranicznej, bez trudu można dostrzec
przytłaczającą dominację autorów anglojęzycznych. Można by się w tym
momencie zastanowić, czy faktycznie literatura amerykańska, brytyjska
czy kanadyjska są na aż tak wysokim poziomie, że są w stanie zdominować
także mniejsze rynki regionalne, jak polski. Pomijając już nawet
zagadnienie kulturowego kontekstu, jest to kwestia mocno wątpliwa.
Działa tu po prostu reguła skali – anglosaski rynek fantastyki jest po
prostu ogromny. Co więcej, w dobie coraz bardziej powszechnego
self-publishingu czy możliwości publikowania i sprzedawania tekstów w
sieci bez udziału tradycyjnej „maszyny wydawniczej” staje się on
kilkakrotnie większy. Ogromna skala ma jednak także drugą, często
zapomnianą stronę – a ta nie jest już tak wspaniała. Wielka ilość
tekstów oznacza także wielką ilość tekstów co najwyżej przeciętnych,
wielka ilość tekstów wydawanych z pominięciem filtra, jakim zwykle są
wydawcy, redaktorzy i korektorzy, oznacza zaś horrendalną ilość tekstów,
które z perspektywy czytelnika nigdy nie powinny opuścić szuflady
autora, tudzież jego twardego dysku. Nie da się jednak ukryć, iż są
powody, dla których coraz większa ilość osób postanawia zaprezentować
swoją twórczość szerokiej publice. Zachęca do tego egalitarny, operujący
niskim wejściowym poziomem kompetencji kulturowych charakter Internetu,
dominuje tu swoisty ekshibicjonizm, pragnienie autoprezentacji za
wszelką cenę, wreszcie – co w kontekście tej recenzji najistotniejsze –
raz na jakiś czas trafia się autor-amator, który wydając książkę samemu
odniesie wymierny sukces. Jeśli nie artystyczny, to przynajmniej
finansowy. A to już jest bardzo konkretna motywacja, czyż nie?
Przykładem powieści, która pierwotnie wydana sumptem autora sukces taki osiągnęła, jest pierwszy tom cyklu Odyssey One pióra Evana Curriego zatytułowany Rozgrywka w ciemno.
Książka doczekała się zresztą drugiego wydania, także na papierze,
poprawionego i przeredagowanego. Ponoć to właśnie – drugie – wydanie
posłużyło za podstawę dla polskiej edycji hitu Amazona. Choć, prawdę
mówiąc, momentami miałem wrażenie, że jednak było to wydanie pierwsze,
jeszcze przed redakcją. W najogólniejszym sensie powieść Curriego
to klasyczna militarna space opera podejmująca przy okazji wątki
eksploracji kosmosu i pierwszego Kontaktu ludzkości. Brzmi to nawet
całkiem obiecująco. Niestety, w rzeczywistości Rozgrywka w ciemno
robi nienajlepsze wrażenie. Tym, co zwraca uwagę już od pierwszych
stron, jest sam styl powieści. Trudno oczekiwać pisarskiej wirtuozerii
po autorze debiutującym własnym sumptem, jednak w tym przypadku mamy do
czynienia z tekstem, który momentami wręcz razi. Sprawy nie ratuje też
tłumaczenie Michała Studniarka. W efekcie nie brakuje kuriozalnych
zwrotów, momentów przegadanych, czy też nie trzymających się kupy
opisów. Biorąc pod uwagę, iż polski tekst w opublikowanym kształcie
został zredagowany przez zazwyczaj skrupulatnego Rafała Dębskiego,
strach pomyśleć, jak musiał wyglądać wcześniej. W równym stopniu co
warstwa stylistyczno-językowa irytuje jednak specyficzna, anglosaska
naiwność tej powieści. Otóż mamy świat po trzeciej wojnie światowej
podzielony na dwa obozy: północnoamerykański i wschodni (co z Europą nie
wiadomo), w którym – rzecz oczywista – tymi dobrymi są Jankesi wraz z
sąsiadami (wśród bohaterów jest jeden Kanadyjczyk, więc starczy). W
bliżej nieznanych okolicznościach amerykańskim naukowcom udaje się
opracować napęd pozwalający na międzywymiarowe podróże kosmiczne z
ogromnymi prędkościami, co skutkuje błyskawicznym rozwojem gwiezdnej
floty. W pewnym sensie ten nagły rozwój kosmicznych podbojów stoi (?)
w sprzeczności z istniejącą i względnie rozbudowaną infrastrukturą
militarną w Układzie Słonecznym, ale w końcu czytelnik pewnie nie będzie
się nad tym zastanawiał. W efekcie dostajemy kuriozalny miszmasz
technologii nowoczesnych i „na oko” nam współczesnych, nie brakuje
zresztą kulturowych odwołań np. do drugiej wojny światowej czy też tzw.
wojny z terroryzmem. Kulturowy kod, jakim posługuje się Currie
jest w ogóle typowo amerykański (choć w zasadzie autor pochodzi z
Kanady), pełen charakterystycznych zwrotów, odniesień, stereotypów itp.
Cechą charakterystyczną Rozgrywki w ciemno jest tez
wyraźna kliszowość. Pewnie autor był jej świadomy, tu i ówdzie lekko
mrugając okiem w kierunku czytelnika. Nie sposób się jednak pozbyć
wrażenia obcowania z kolejną wariacją na temat serialu Battlestar Galactica czy Żołnierzy kosmosu
Heinleina. Elementy układanki są zatem znane: dziewiczy rejs potężnej
jednostki w nieznane; dzielni i butni piloci myśliwców i osoby
aspirujące do bycia częścią tej grupy (kasty); dowódca, który był
pilotem i tęskni do dawnej funkcji; szalony, choć genialny naukowiec;
obcy w różnych wersjach – w tym tacy, którzy wyraźnie kryją jakąś wielką
tajemnicę; wielki konflikt, w którym bohaterowie muszą opowiedzieć się
po jednej ze stron itd. Krótko mówiąc, sztampa na całego, w dodatku nie
najlepiej napisana. Rozczarowuje także eksploatacja wyświechtanego, ale
wciąż jednak zawierającego spory potencjał, motywu pierwszego Kontaktu.
Dla bohaterów Curriego zetknięcie się w kosmosie z czymś, co
wygląda na dowód istnienia pozaziemskiej cywilizacji, nie stanowi
absolutnie żadnego zaskoczenia. Co więcej, sytuację, w której dochodzi
do faktycznego kontaktu - ba! do komunikacji! – traktują zupełnie
naturalnie, tak jakby w głębokim kosmosie spotkali jakiegoś Francuza lub
Hiszpana, który co prawda je bagietki albo urządza sobie sjestę, ale w
sumie mimo „drobnych różnic” to swój chłop. Podczas lektury wielokrotnie
miałem wrażenie, iż obcuję z tekstem przerażająco naiwnym i płytkim.
I nawet dość przyzwoite zakończenie nie było w stanie tych odczuć
zatrzeć.
Pierwszy tom cyklu Odyssey One nie jest jednak książką zupełnie nieudaną. Tym, co w mojej opinii odpowiada za sukces debiutu Curriego,
jest przede wszystkim wartka akcja. Trzeba oddać autorowi
sprawiedliwość, iż mimo sporej objętości książkę czyta się gładko i
szybko, a wydarzenia następują po sobie w sporym tempie. Nie brakuje tu
kosmicznych potyczek zarówno na powierzchni, jak i w przestrzeni, scenek
rodzajowych z życia załogi tytułowego „Odyssey One”, czy też zwrotów
dość prostej ogólnym zarysie fabuły. W warunkach za Oceanem okazało się
to dokładnie tyle, ile jest potrzebne, aby stworzyć dobrze sprzedające
się rozrywkowe czytadło, skutecznie łechcące regionalne sentymenty i
resentymenty. Obawiam się jednak, że dla sukcesu w Polsce to
zdecydowanie za mało.
Rozgrywka w ciemno rozczarowała mnie. Po
bestsellerze zza Wielkiej Wody spodziewałem się znacznie więcej niż
tylko dużej ilości akcji i powielania oklepanych schematów. Kiepski
warsztat autora, mało interesujące wykorzystanie klasycznych motywów i
pewna naiwność, która wielu czytelników może razić, powodują, że
debiutowi Curriego trudno się będzie przebić w Polsce – tym
bardziej, że jest kilka alternatyw, jeśli chodzi o militarną science
fiction. Wydaje się, że powinien to być także istotny sygnał dla
wydawców – nie wszystko, co kupi czytelnik zza Oceanu jest w stanie
zainteresować odbiorcę znad Wisły i Odry. Na przyszłość będę znacznie
ostrożniejszy względem wszelkiej maści książek wydanych własnym sumptem
przez autorów. Self-publishing egalitaryzuje rynek książki, ale
niekoniecznie pozytywnie wpływa dodatnio na poziom tego, co się wydaje
i czytuje. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że rozpoczynające dopiero swój
rynkowy byt wydawnictwo Drageus nie zniechęci się i wciąż będzie śmiało
prezentować polskim czytelnikom twórczość nowych autorów. Gorzej niż
w przypadku Curriego raczej nie trafią.
2/6
Niestety ale taka jest konwencja stylu pisania książek typu military Sf, która jest bardzo uproszczona i można je uznać za naiwne i płytkie, ale na tym to polega, głównie książka jest nastawiona na wartką akcję ,opisy walk, to takie disco polo na rynku książek science fiction i nie można za dużo od nich wymagać. Takie książki mają się czytać szybko, łatwo i przyjemnie.
OdpowiedzUsuńMyślę że każdy który czyta głównie military SF,space-opera nie będzie zawiedziony i z przyjemnością ją przeczyta nie zważając na to co niektórych razi czyli epatowanie patosem
,jak to amerykańscy żołnierze są wspaniali, odważni, bohatersko walczą z przeważającymi siłami a piloci to już hiper super elita ( kiedyś tacy to byli żołnierze ZSRR -) )
Mnie to nie razi ( patrzę na całość fabuły, choć wiadomo jak się skończy ) i jestem zadowolony z kolejnej książki tego gatunku na polskim rynku, nie każdy jest D.Weberem czy Robert A. Heinleinem i dajmy autorowi "dorosnąć" i poprawić swój warsztat, zwłaszcza że jest to pierwsza część serii.
Co do sukcesu w Polsce to sukcesem będzie każda sprzedaż książki która pozwoli wydawnictwu choć trochę zarobić ponieważ w Polsce czytelnictwo umiera, a 90% wydawanych książek science-fiction to fantasy.
http://militarysf.pl/
Przyznaję że gatunek space-opera czytam raczej sporadycznie. Dlatego na "Odyssey One: Rozgrywka w ciemno" zdecydowałem się, nomen - omen, w ciemno, ignorując wszystkie przeczytane w sieci opinie. Książka okazała się na tyle interesująca, że nabyłem cały cykl. I teraz mogę wyrazić swoją opinię z pozycji zwykłego (nawet zielonego) czytelnika. Zgadzam się, że lektura ma pewne niedociągnięcia. Autor posługuje się szablonami - ale to nie zarzut. Pisał przecież pod określony rynek. Poza tym zabawnie sobie popatrzeć jak Jankesi machają swoją flagą...
OdpowiedzUsuńMnie bardziej rzuciły się w oczy pewne braki w warsztacie pisarskim - niedostateczne wyjaśnienie ważnych wątków (np. kwestia Innych i Przysięgi czy też bytów: Centrali i Gai).
Tłumaczenie, zwłaszcza kolejnych tomów, nie jest za dobre. Tłumacz wyraźnie nie radzi sobie z niektórą terminologią co razi podczas czytania (np. alarm "General quarters" przetłumaczony jako "alarm w kwaterze generalnej" SIC!).
Jednak jeśli chodzi o podsumowanie całości to moja opinia jest pozytywna. Historia poprowadzona jest sprawnie. Książki wciągają i przyjemnie się je czyta.
Dlatego też czekam z niecierpliwością na kolejny tom cyklu zapowiadany na lipiec...
PK