Jest sobie niewielkie miasto, gdzieś na Dolnym Śląsku.
Nazwijmy je dla niepoznaki Rykusmyku. W miasteczku tym, jak to w małym
miasteczku, życie toczy się od lat według pewnych utartych schematów:
jedni wyjeżdżają, inni wracają, wiadomo kto bije żonę, kto pije pod
płotami, a kto ma lepsze chody u miejscowego gliniarza. Jest w tym pewna
schematyczność, powtarzalność rytmu prowincji. W miejscu takim jak to
zawsze pełno lokalnych plotek, legend, historii, pozornych tabu, z
którymi starają się zmierzyć kolejne pokolenia dorastających tam
wyrostków. Także i w tym wymiarze Rykusmyku nie wydaje się być w jakimś
stopniu wyjątkowe. Zwykłym ludziom w zwykły sposób dzieją się tam zwykłe
rzeczy – nawet, jeśli usilnie starają się oni nadać temu miejscu
i swojemu losowi nimbu niezwykłości. W takim właśnie miejscu zaczyna się
historia opowiedziana przez Łukasza Orbitowskiego w jego najnowszej powieści – Szczęśliwa ziemia.
Choć pisarz ten kojarzony jest przede wszystkim jako twórca współczesnych horrorów, a także autor znakomitych opowiadań, odgórne wrzucenie jego najnowszego dzieła do gatunkowej szufladki zupełnie mija się z celem. Szczęśliwa ziemia wychodzi poza ramy konwencji, będąc przede wszystkim głęboką, sugestywną powieścią obyczajową o losie współczesnych trzydziestolatków, których los rzucił w różne miejsca. W najprostszym zarysie jest to zatem historia pięciu przyjaciół z Rykusmyku, którzy u progu dorosłości wykrzykują światu swoje marzenia, by wreszcie, wiele lat później musieć zmierzyć się z ich realizacją. Wychodząc z dolnośląskiej rzeczywistości końca lat 90. w dość prostej klamrze obserwujemy kolejno losy poszczególnych bohaterów, ich drogę do realizacji marzeń, okazujących się być fatum, z którym przychodzi im się zmierzyć w zakończeniu. Można by zatem rzec, że konstrukcyjnie tekst nie oszałamia – to prawda, jednak ogromna siła tej powieści leży zupełnie gdzie indziej.
Pierwszą z rzeczy, które kapitalnie udały się
zamieszkującemu Kopenhagę autorowi jest warstwa obyczajowa. Od małych,
szarych uliczek Rykusmyku, przez pijane zaułki Kopenhagi, pulsującą
życiem, rozrastającą się Warszawę, po trochę leniwy, przesączony
koniakiem Kraków – w każdej frazie czuć niezwykły klimat opisywanych
przez Orbitowskiego miejsc i ich mieszkańców. Lokacje stanowią tu
jednak jedynie tło dla przekonująco nakreślonych portretów ludzkich.
Autor Świętego Wrocławia dokonuje wiwisekcji problemów pokolenia
obecnych trzydziesto-, trzydziestoparolatków. Bez względu na to czy
oglądamy stróża, który zdecydował się pozostać na prowincji,
altruistę-obieżyświata oddającego się pomocy drugiemu człowiekowi,
skupionego na karierze warszawskiego dewelopera z problemami
kredytowymi, czy też trochę nieprzystosowanego do świata tłumacza,
przytłoczonego przez zadanie, którego się podjął – widzimy wyraźnie jak
kruche i ulotne są mydlane bańki życia budowane na marzeniach. Ten
socjologiczny portret pokolenia odmalowany jest jednak na karcie z
wyraźnie odciśniętym piętnem fatum ciążącego na pochodzących z Rykusmyku
bohaterach.
O Łukaszu Orbitowskim mówi się, jako o pisarzu, który wyrósł z literatury grozy. Szczęśliwa ziemia
jest jednak znakomitym przykładem tego, jak dalece rozwinął się on
literacko jednocześnie pozostając wierny swym korzeniom. Jest to proza
pełna emocji tak charakterystycznych dla horroru jak lęk, niepokój,
agresja czy frustracja, w tym sensie zachowuje wierność konwencji. Tyle
tylko, iż źródło tych emocji, sposób ich kreowania jest już zdecydowanie
bardziej właściwy dla prozy głównonurtowej. To, co ponadnaturalne jest w
Szczęśliwej ziemi nie tyle źródłem strachu, co raczej
elementem symboliki lub literackim zabiegiem, mającym na celu rozmazanie
zwykłej, szarej rzeczywistości. Orbitowski funduje czytelnikom
horror codzienności – zwykłej, znajomej, błahej, pozbawionej wszelkiej
niezwykłości. Groza ulokowana jest w momencie, w którym ta powszedniość
spaja się w całość z pierwiastkiem fatalistycznym, naznaczeniem
bohaterów próbą pogoni za marzeniami. To kolejny z elementów, za które
należą się autorowi wyrazy najwyższego uznania.
Orbitowski napisał powieść bardzo mocną, w pewnym sensie wręcz smutną. Z jednej strony rozlicza się z doświadczeniami konkretnego pokolenia, pokazując jego bolączki i frustracje, ale jednocześnie zadaje także pytanie o to, skąd się to pokolenie wzięło. Milcząco zbywa jednak kwestię tego, do czego ono dąży i gdzie te dążenia mogą je zaprowadzić. Z drugiej strony, jest to tekst o kontraście pomiędzy różnymi obliczami wielkomiejskości, a zamkniętym światem prowincji. O to, gdzie leży tytułowa szczęśliwa ziemia: w Warszawie, Krakowie, Kopenhadze, czy może jednak w Rykusmyku, można się spierać. Wydaje się raczej, że jest ona ulokowana bardziej w ludziach i konsekwencjach ich wyborów, niż w konkretnym miejscu. Wreszcie jest to tekst o marzeniach, snach dużych i małych, konsekwencjach pochopnych życzeń, dojrzewaniu, zapadłych miasteczkach i ich legendach, knajpach i pieniądzach. I jeszcze paru innych rzeczach. Można by w zasadzie jeszcze spytać, czy Szczęśliwa ziemia to przykład literatury gatunkowej. Można… tylko po co? Dość powiedzieć, że to literatura najlepszego gatunku.
5/6
Ciekawa pozycja, coś o moim pokoleniu, pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńTak się właśnie zastanawiam, czy fakt, iż jest to książką także o moim pokoleniu nie powoduje, iż wydaje mi się w pewnym sensie bliska. No i nie bez znaczenia jest fakt, że Rykusmyku oparte jest na miejscowości, którą w okresie opisanym na początku książki (końcówka lat 90.) jako rodowity Legniczanin dość często odwiedzałem. Swoją drogą: rozpoznaje ktoś co to za miejscowość?
Usuń