Niedawno, przy okazji recenzowania Nowej wiosny Roberta
Jordana, zostałem zapytany przez jedną z komentujących osób, jaki cykl
epickiej fantasy poleciłbym dla biblioteki. Wymieniwszy w pierwszej
kolejności twórczość Roberta Wegnera, znalazłem się w kropce. Prawda
jest bowiem taka, że, jak już kilkakrotnie wspomniałem, z tym gatunkiem
jestem nie do końca na bieżąco, a przynajmniej z tym co „znać wypada”…
Ot, taka choćby Malazańska Księga Poległych Stevena Eriksona.
Niby znane, niby popularne, niby dobre… a mnie jakoś ominęła przyjemność
zapoznania się z produktami talentu i wyobraźni Kanadyjczyka. I tak się
akurat złożyło, że mając chwilę wolnego czasu, złapałem za posiadane
przeze mnie nowelki, których bohaterami są Beauchelain i Korbal Broach
wraz ze swoim lokajem. Oczywiście, wiedziałem, że to tylko swoista
próbka talentu Eriksona, jedynie luźno związana z jego
sztandarowym cyklem, w dodatku będąca rodzajem przewrotnego hołdu
złożonego Fritzowi Leiberowi czy Karlowi E. Wagnerowi. Koniec końców,
jednego dnia przeczytałem wszystkie trzy opublikowane w Polsce miniatury
i urzeczony przewrotnym, lekko szyderczym stylem zamówiłem pierwsze dwa
tomy, otwierające Malazańską Księgę Poległych. Ze sporymi oczekiwaniami
zasiadłem więc do lektury Ogrodów księżyca – pisarskiego debiutu autora Zdrowych zwłok.
Tom otwierający jedną z najpopularniejszych współczesnych sag fantasy rozkręca się niespiesznie. Czytelnik, który liczy na to, że zostanie momentalnie wciągnięty w wir wydarzeń, może się odrobinę rozczarować. Powieść nabiera tempa bardzo powoli, bardzo powoli budowane jest też napięcie. Widać tu pewne warsztatowe niedociągnięcia, które można złożyć na karb literackiego debiutu – konstrukcyjny chaos, niezbyt udane wyważenie proporcji między kluczowymi wydarzeniami, czy też po prostu zbytnią enigmatyczność w prezentacji świata. Choć to ostatnie akurat z czasem wychodzi na plus. Jedną z najsilniejszych stron Ogrodów księżyca jest bowiem wykreowane przez Eriksona uniwersum. W wielkim skrócie można je określić jako high fantasy (szczęśliwie bez elfów, krasnoludów czy innych gnomów), w którym bardzo mocno obecna jest magia, istnieją pradawne rasy, a żeby było ciekawiej, istoty nadnaturalne bardzo chętnie ingerują w świat śmiertelników, tocząc w nim swoje gry. Ale to tylko jedna z „warstw” rzeczywistości wykreowanej na kartach pierwszego tomu Malazańskiej Księgi Poległych – nazwijmy ją „wyższą”. Do tego dochodzi jeszcze warstwa „średnia” - świat wielkiej polityki, rozgrywek miedzy możnymi i potężnymi (czyli np. Imperium Malazańskim i jego oponentami), a także warstwa „niska” – świat codziennych zmagań i trudu, w tym przypadku żołnierzy z elitarnej jednostki Podpalaczy Mostów. Kanadyjczykowi udaje się pokazać splatanie się tych poziomów, ich wzajemne powiązania i zależności. Wszystko to podane jest w konwencji epickiej, ze sporym rozmachem i niemałą ilością pomysłów. Problem polega na tym, że choć świat Eriksona jest jedną z najsilniejszych stron jego debiutanckiej powieści, jednocześnie potrafi on przytłoczyć. Oczywiście, można złożyć to karb takiego, a nie innego talentu pisarskiego debiutanta i będzie w tym sporo racji, jednak trzeba się liczyć z tym, że można się w pewnym momencie pogubić. To wrażenie zagubienia mija jednak po jakimś czasie i mniej więcej w połowie powieści czytelnik powinien orientować się w meandrach opowiadanej historii bez większych zgrzytów.
Tym bardziej, że warto zagryźć zęby i przez te kilkaset stron przebrnąć, bowiem kiedy fabuła zaczyna nabierać rozmachu, a wydarzenia przyspieszają, lektura staje się całkiem wciągająca. I tu dochodzimy do drugiej z największych zalet Ogrodów księżyca, a mianowicie postaci. Eriksonowi udało się stworzyć malowniczą plejadę bohaterów, których bez trudu można polubić. Co więcej, to właśnie na poziomie bohaterów i ich losów najlepiej widać przeplatanie się trzech poziomów konstrukcji świata – żadna z postaci nie jest jednoznacznie przyporządkowana do jednej z tych warstw, a los każdego - prostego żołnierza, szpiega ale i ascendenta może się łatwo odmienić. W końcu to świat, w którym bogowie bywają zależni od ludzi równie często, co ludzie od bogów. Skutecznym, choć nie całkiem oryginalnym zabiegiem, jest uczynienie jednych z głównych bohaterów oddziałem wojskowym – nie tylko poszczególnymi jednostkami, ale całością, z historią, tradycją i zwyczajami. Czuć tu inspirację choćby Czarną Kompanią Cooka – w jak najbardziej pozytywnym sensie. Takich literackich tropów jest tu jednak trochę więcej – sięgają chyba one jednak raczej klasyki literatury dark fantasy (Leiber, Wagner, Howard) niż jej współczesnych tuzów. W każdym razie nie narzucają się one bezpośrednio, pozostając jedynie delikatną sugestią w tle, podobnie jak inspiracje historyczne i antropologiczne.
Ogrody księżyca są misterną kompozycją, popisem sporej pomysłowości i talentu do tworzenia niebanalnych postaci osadzonych w ciekawym, oryginalnym świecie. Problem w tym, że jest to układanka, którą próbuje nam przedstawić ktoś nie do końca jeszcze potrafiący sprawnie łączyć ze sobą poszczególne klocki, co momentami czyni lekturę dość meczącą. Kiedy jednak wszystkie elementy znajdą się na swoim miejscu okazuje się, że jest to książka co najmniej dobra. Uniwersum Malazu może się podobać, a jego autor zasługuje na uznanie za stworzenie czegoś niebanalnego. Taka oryginalność nie jest we współczesnym fantasy rzeczą ani prostą, ani częstą. Eriksonowi udało się połączyć tradycję gatunku z kilkoma mniej oczywistymi pomysłami, w efekcie tworząc świat o sporym potencjale. Faktem jest, że Ogrody księżyca nie wykorzystują tego potencjału w pełni, jest to jednak książka na tyle wartościowa, że chyba warto się wysilić i ją przeczytać. Czy to dlatego, by móc przejść do dalszych, ponoć lepszych, tomów Malazańskiej Księgi Poległych, czy to w celu sprawdzenia na własnej skórze, ile ma nam do zaoferowania jeden z najbardziej poczytnych współczesnych pisarzy fantasy. Ja na pewno dam Eriksonowi kolejną szansę, bynajmniej nie dlatego, że kolejne tomy już czekają na półce.
Tom otwierający jedną z najpopularniejszych współczesnych sag fantasy rozkręca się niespiesznie. Czytelnik, który liczy na to, że zostanie momentalnie wciągnięty w wir wydarzeń, może się odrobinę rozczarować. Powieść nabiera tempa bardzo powoli, bardzo powoli budowane jest też napięcie. Widać tu pewne warsztatowe niedociągnięcia, które można złożyć na karb literackiego debiutu – konstrukcyjny chaos, niezbyt udane wyważenie proporcji między kluczowymi wydarzeniami, czy też po prostu zbytnią enigmatyczność w prezentacji świata. Choć to ostatnie akurat z czasem wychodzi na plus. Jedną z najsilniejszych stron Ogrodów księżyca jest bowiem wykreowane przez Eriksona uniwersum. W wielkim skrócie można je określić jako high fantasy (szczęśliwie bez elfów, krasnoludów czy innych gnomów), w którym bardzo mocno obecna jest magia, istnieją pradawne rasy, a żeby było ciekawiej, istoty nadnaturalne bardzo chętnie ingerują w świat śmiertelników, tocząc w nim swoje gry. Ale to tylko jedna z „warstw” rzeczywistości wykreowanej na kartach pierwszego tomu Malazańskiej Księgi Poległych – nazwijmy ją „wyższą”. Do tego dochodzi jeszcze warstwa „średnia” - świat wielkiej polityki, rozgrywek miedzy możnymi i potężnymi (czyli np. Imperium Malazańskim i jego oponentami), a także warstwa „niska” – świat codziennych zmagań i trudu, w tym przypadku żołnierzy z elitarnej jednostki Podpalaczy Mostów. Kanadyjczykowi udaje się pokazać splatanie się tych poziomów, ich wzajemne powiązania i zależności. Wszystko to podane jest w konwencji epickiej, ze sporym rozmachem i niemałą ilością pomysłów. Problem polega na tym, że choć świat Eriksona jest jedną z najsilniejszych stron jego debiutanckiej powieści, jednocześnie potrafi on przytłoczyć. Oczywiście, można złożyć to karb takiego, a nie innego talentu pisarskiego debiutanta i będzie w tym sporo racji, jednak trzeba się liczyć z tym, że można się w pewnym momencie pogubić. To wrażenie zagubienia mija jednak po jakimś czasie i mniej więcej w połowie powieści czytelnik powinien orientować się w meandrach opowiadanej historii bez większych zgrzytów.
Tym bardziej, że warto zagryźć zęby i przez te kilkaset stron przebrnąć, bowiem kiedy fabuła zaczyna nabierać rozmachu, a wydarzenia przyspieszają, lektura staje się całkiem wciągająca. I tu dochodzimy do drugiej z największych zalet Ogrodów księżyca, a mianowicie postaci. Eriksonowi udało się stworzyć malowniczą plejadę bohaterów, których bez trudu można polubić. Co więcej, to właśnie na poziomie bohaterów i ich losów najlepiej widać przeplatanie się trzech poziomów konstrukcji świata – żadna z postaci nie jest jednoznacznie przyporządkowana do jednej z tych warstw, a los każdego - prostego żołnierza, szpiega ale i ascendenta może się łatwo odmienić. W końcu to świat, w którym bogowie bywają zależni od ludzi równie często, co ludzie od bogów. Skutecznym, choć nie całkiem oryginalnym zabiegiem, jest uczynienie jednych z głównych bohaterów oddziałem wojskowym – nie tylko poszczególnymi jednostkami, ale całością, z historią, tradycją i zwyczajami. Czuć tu inspirację choćby Czarną Kompanią Cooka – w jak najbardziej pozytywnym sensie. Takich literackich tropów jest tu jednak trochę więcej – sięgają chyba one jednak raczej klasyki literatury dark fantasy (Leiber, Wagner, Howard) niż jej współczesnych tuzów. W każdym razie nie narzucają się one bezpośrednio, pozostając jedynie delikatną sugestią w tle, podobnie jak inspiracje historyczne i antropologiczne.
Ogrody księżyca są misterną kompozycją, popisem sporej pomysłowości i talentu do tworzenia niebanalnych postaci osadzonych w ciekawym, oryginalnym świecie. Problem w tym, że jest to układanka, którą próbuje nam przedstawić ktoś nie do końca jeszcze potrafiący sprawnie łączyć ze sobą poszczególne klocki, co momentami czyni lekturę dość meczącą. Kiedy jednak wszystkie elementy znajdą się na swoim miejscu okazuje się, że jest to książka co najmniej dobra. Uniwersum Malazu może się podobać, a jego autor zasługuje na uznanie za stworzenie czegoś niebanalnego. Taka oryginalność nie jest we współczesnym fantasy rzeczą ani prostą, ani częstą. Eriksonowi udało się połączyć tradycję gatunku z kilkoma mniej oczywistymi pomysłami, w efekcie tworząc świat o sporym potencjale. Faktem jest, że Ogrody księżyca nie wykorzystują tego potencjału w pełni, jest to jednak książka na tyle wartościowa, że chyba warto się wysilić i ją przeczytać. Czy to dlatego, by móc przejść do dalszych, ponoć lepszych, tomów Malazańskiej Księgi Poległych, czy to w celu sprawdzenia na własnej skórze, ile ma nam do zaoferowania jeden z najbardziej poczytnych współczesnych pisarzy fantasy. Ja na pewno dam Eriksonowi kolejną szansę, bynajmniej nie dlatego, że kolejne tomy już czekają na półce.
4,5/6
Cóż, prawdę mówiąc, gdy mnie znajomi pytali o Eriksona proponowałem, by zaczęli znajomość z nim od tomu drugiego. Pierwszy potrafi jednak przytłoczyć mnogością wątków i postaci. A w przypadku tych dwóch tomów kolejność nie ma wielkiego znaczenia.
OdpowiedzUsuńDlatego "BDU" czekają cierpliwie na swoją kolej:)
UsuńOgrody Księżyca to nie pisarski debiut Eriksona, najwyżej debiut fantasy. Przed tym napisał dwie książki. Poza tym z recenzją się zgadzam i polecam kolejne tomy.
OdpowiedzUsuńZ tym debiutem masz rację, mój błąd (jakoś mi wyleciało z głowy, bo wiedziałem o tym). A co do kolejnych tomów - czekają na półce, tylko coś czasu brak;)
Usuń"I tak się akurat złożyło, że mając chwilę wolnego czasu, złapałem za posiadane przeze mnie nowelki, których bohaterami są Beauchelain i Korbal Broach wraz ze swoim lokajem. Oczywiście, wiedziałem, że to tylko swoista próbka talentu Eriksona"
OdpowiedzUsuńNowelki akurat nie są autorstwa Eriksona, więc ciężko by stanowiły próbkę jego talentu...
A czyjego? Bo pierwsze słyszę żeby :Krwawy trop" "Zdrowe zwłoki" albo "Męty..." miał napisać ktoś inny. W świecie MKP pisze co prawda Esslemont, ale to są pełnowymiarowe powieści.
UsuńA mnie denerwuje wielka epickość Eriksona, której doświadczyłam w jednym z jego opowiadań, i bezlitosne gwałcenie praw fizyki...dlatego jak na tę chwilę nie będę się brać za obszerniejsze dzieła tego pana, choć zapewne wypada przeczytać..
OdpowiedzUsuńW jakim opowiadaniu? A co do "wypada" - no właśnie ja tak do Eriksona podszedłem. I w sumie jest ok, ale czekam na fajerwerki;)
UsuńOpowiadanie "Kozły ofiarne" ze zbioru "Miecze i mroczna magia". Strzały rozpryskiwały głowy i tak dalej..
OdpowiedzUsuńA tak poza Eriksonem - dostałam od znajomego "Dech zimy" z Koła Czasu, ale nie czytałam poprzednich tomów. Opłaca się czytać od środka, czy nie ma to sensu?
Zdecydowanie nie ma sensu
UsuńNie ma sensu. Ani trochę.
OdpowiedzUsuńprzebrnąłem przez pierwszy tom - pomyślałem, że może się rozkręci. W połowie drugiego tomu uznałem, że to pewnie wina przekładu. Kupiłem angielską wersję, doczytałem do 3/4 i cisnąłem toto w cholerę.
OdpowiedzUsuńJak skończę Abercrombie(właśnie kończę "Last argument of kings") i Rothfusa to moooooooże dam Eriksonowi jeszcze jedną szansę.
Ha ha - jeśli BDM ci się nie podobały to daj sobie spokój z jeszcze jedna szansą. Zostań przy Abercrombiem :)
OdpowiedzUsuńRok 99 nie był zbyt obfity w "dobre" powieści fantazy. Jeżeli takie coś okrzyknięto "najlepszą". Chyba jedynie dzięki epickiej okładce. No właśnie... dzięki niej zwróciłem uwagę na tą książkę. Której zawartość mnie jednak rozczarowała i nie spełniła moich oczekiwań. Totalna porażka. Okładka wypada najlepiej i dobrze się prezentuje na półce, i to by było na tyle odnośnie książki. Wolę cofnąć się kilka lat wstecz i sięgnąć po cykl "Death Gate". Bo w latach 99 to lepiej wychodziły gry, niż powieści fantazy.
OdpowiedzUsuń