Militarna science fiction od lat należy do najbardziej
poczytnych nurtów fantastyki. Wojsko jako instytucja i wojna jako
zjawisko stanowią fascynujący (a często też efektowny) temat, trudno się
więc dziwić, że autorzy tak chętnie sięgają po niego bez względu na to,
w jakiej konwencji gatunkowej osadzają swoje dzieło. Przechodząc na
poletko literackiej fantastyki w pewnym sensie paradoksalny może być
fakt, że mimo intensywnej eksploatacji tematyki militarnej przez
fantastów faktyczne doświadczenia z wojskiem tak naprawdę miało niewielu
z nich. Tym cenniejsze i ciekawsze są takie pozycje, jak nagrodzona
Hugo w 1960 r. powieść Roberta Heinleina Żołnierze kosmosu.
Autor ukończył słynną Akademię Marynarki Wojennej w Annapolis,
a następnie przez wiele lat służył w US Navy. Nawet po odejściu
z czynnej służby zachował ścisłe więzi z wojskiem pracując dla
filadelfijskiej stoczni (dokąd ściągał m.in. Isaaca Asimova i L. Sprague
de Campa). Co więcej, znany był z często wyrażanych poglądów
politycznych przesyconych amerykańskim patriotyzmem. Wszystko to, wraz z
historycznym kontekstem (pojawiające się pod koniec lat 50. nawoływania
do zawieszania przez Stany Zjednoczone programu testów nuklearnych),
spowodowało powstanie powieści tyleż ważnej i wyjątkowej,
co kontrowersyjnej. Okazuje się, że przeszło 50 lat od publikacji wciąż
budzi ona emocje, szczególnie w pierwszym pełnym wydaniu w języku
polskim.
W najprostszych słowach można określić Żołnierzy kosmosu mianem historii wojskowej kariery Juana „Johnniego” Rico. Heinlein
przedstawia krok po kroku ścieżkę życiową młodego chłopaka, który
postanawia się zaciągnąć na przekór oczekiwaniom rodziny, po czym
zostaje wtłoczony w tryby militarnej machiny, która przez lata go
kształtuje, wykuwa w brudzie obozów szkoleniowych i próbach ognia na
polu walki. Nie brakuje tu oczywiście klasycznego rekwizytorium science
fiction (ba! jest to bodaj pierwsza powieść, w której pojawiają się
„kosmiczni marines”) ze wspomaganymi skafandrami i pojazdami kosmicznymi
na czele. Istotną rolę odgrywa też oczywiście akcja, śmiałe działania z
bronią w ręku, gdzie od woli i determinacji zależy życie towarzyszy
i powodzenie w realizacji zadania. Tak naprawdę jest to jednak powieść o
czymś zupełnie innym.
Sedno Żołnierzy kosmosu (szczególnie w
wydanej przez Solaris, kompletnej, unikającej skrótów wersji) stanowią
bowiem obszerne fragmenty prezentujące świat wojska z perspektywy osoby,
która najpierw je poznaje, a następnie jest przez tę instytucję
ukształtowana. W tej podstawowej warstwie można więc traktować powieść Heinleina
jako (częściowo autobiograficzny) klasyczny tekst o dojrzewaniu. Tym,
co najbardziej rzuca się jednak w oczy jest konsekwentnie budowany
portret wojska, jako instytucji stojącej u podstaw porządku i ładu. W
tym wymiarze Amerykanin nie ograniczył się bynajmniej do pokazania
kulis, czy też wewnętrznych mechanizmów działania tej instytucji (w
sposób jakże inny niż ten znany choćby z Paragrafu 22), pokazując
filozoficzno-moralną stronę tego złożonego systemu. Nie brak tu więc
refleksji na temat lojalności i tradycji poszczególnych jednostek,
koncepcji silnej władzy, przestępczości nieletnich, kary śmierci czy też
odpowiedzialnej partycypacji w życiu społecznym. W efekcie powstaje
spójny, całościowy obraz społeczności ufundowanej na silnych
wartościach, w pewnym sensie stanowiący manifest Heinleina.
Paradoksalnie (przynajmniej z punktu widzenia współczesnych standardów
militarnej science fiction) niewiele tu wojny jako takiej. Nawet
działania przeciwko insektoidalnym „robalom” (ze swym kolektywizmem nie
bez podstaw budzących skojarzenia np. z Koreańczykami, czy też
Rosjanami) są tu w zasadzie zepchnięte na drugi plan, ustępując miejsca
wywodom na temat porządku społecznego i natury walki jako takiej. Pewnym
zaskoczeniem okazuje się fakt, iż mimo upływających lat te wywody
bronią się całkiem nieźle, a sama wizja wzbudza emocje nie mniejsze, niż
przed przeszło pięćdziesięciu laty, gdy podnoszono wobec Heinleina
zarzuty militaryzmu czy wręcz faszyzmu. Twarde scentralizowane rządy,
partycypacja w których zarezerwowana jest dla wybranych (wywodzących się
z wojska, a jakże), a także wyidealizowany obraz armii tworzą spójny
obraz remedium na bolączki współczesnego (wtedy czy teraz, bez
znaczenia) społeczeństwa. Ta brutalna, przygnębiająca wizja
zaprezentowana jest jednak z taką swadą i przekonaniem, że nie sposób
przejść obok niej obojętnie.
Siła Żołnierzy kosmosu leży wyjątkowym
na tle tzw. militarnej fantastyki potraktowaniu wojska i wojny jako
integralnych części porządku społecznego i moralnego. Jasne, można
(wręcz wypada) zachwycać się tym, że aktualne stały się niektóre z
koncepcji zarysowanych przez Heinleina przed półwieczem jak
choćby idea małych, elitarnych sił zbrojnych opartych na mobilności i
miażdżącej przewadze technologicznej obecna już nie tylko w
niezliczonych utworach science fiction (z ciągle żywym motywem
Kosmicznego Marine zakutego we wspomaganą zbroję), ale także na
rzeczywistym polu walki. To chyba jednak przede wszystkim książka idei,
świetnie przemyślana, dobrze poprowadzona i napisana. Jest to też
ponadczasowy klasyk także dlatego, że znakomicie wpisuje się w trochę
już zapomniany model, gdzie pod bezsprzecznie rozrywkową warstwą kryją
się myśli bynajmniej nie płytkie i trywialne.
5/6
Czytałem "Kawalerię kosmosu" w liceum, więc było to raczej dawno temu ;) To były moje początki z literaturą Science Fiction. Do dziś nie wiedziałem, iż miałem do czynienia z wersją okrojoną...
OdpowiedzUsuńKsiążka mi się ogólnie podobała, choć pamiętam, że więcej było w niej idei i wywodów, o których wspominasz w swoim tekście, niż czystej akcji, co dla młodego, nie obytego czytelnika, takiego jak ja, stanowiło pewien mankament.
Pamiętam też, iż dużo młodsza adaptacja filmowa, która była z kolei akcją wręcz przeładowana, okazała się dla mnie olbrzymim zawodem.
Pozdrawiam,
Bartosz Maciołek
Jeśli chcesz sie zapoznać z pełną wersją to przez lato w księgarniach sieci Tak czytam jest mega promocja na fantastykę z Solarisu. Myślę, że spokojnie można tę wersję trafić za jakieś 6-7zł, więc warto (choć ta promocja jest straszna, w tym tygodniu wyszedłem z księgarni z 8 książkami i ciągnie mnie, żeby pojechać po wiecej). co zaś się tyczy filmu - ja go uwielbiam, serio. Jest wręcz campowy w swoim przerysowaniu, i chodzi mi tu raczej o stylistykę i pokazanie pewnych idei. Akcja nie jest tam aż tak ważna. Polecam sobie przypomnieć, bo po latach patrzy sie na dzieł Verhoevena trochę inaczej niż te 15-20 lat temu
Usuń