piątek, 17 czerwca 2016

Uncanny Avengers: Czerwony cień – Rick Remender, John Cassaday, Oliver Coipel - komiksowa recenzja z Szortalu


Bo wszyscy trykociarze to jedna rodzina. X-man czy Avenger, chłopak czy dziewczyna…

Kilka lat temu, gdy Marvel startował z linią Marvel Now! jednym z najbardziej nagłaśnianych tytułów (mającym być zresztą jednym z „koni pociągowych” wydawnictwa) było Uncanny Avengers. Już od pierwszej chwili uderzał pomysł zderzenia ze sobą  dwóch światów, coraz bardziej skonfliktowanych ze sobą tak wewnątrz komiksowego uniwersum Domu Pomysłów, jak i w rzeczywistości filmowo-biznesowej. Promocyjne plakaty czy okładkę pierwszego numeru zdobiły postacie ikonicznych Avengers (Thora i Kapitana Ameryki) w towarzystwie mutantów – zarówno tych, którzy w Avengers nowi nie byli (jak Wolverine czy Scarlett Witch), ale i takich, których kojarzyć można z zupełnie innych drużyn (jak Havok i Rogue). To właśnie wokół tematu wspólnego działania dwóch największych supergrup Rick Remender oplótł tę serię… i przynajmniej początek udał mu się nienajgorszej.

Pomysł scenarzysty nie należy może do najoryginalniejszych, ale niewątpliwie ma w sobie potencjał pozwalający zainteresować wielu potencjalnych czytelników. Ot, po raz kolejny los splótł ze sobą losy herosów z różnych stron komiksowego uniwersum. Tyle tylko, że w tym przypadku zamiast wspólnego uczestnictwa w mniej lub bardziej efektownej rozpierdusze (czyt.: evencie lub crossoverze) mamy wstęp do klasycznego komiksowego tasiemca… krótko mówiąc: obserwujemy powstanie „Drużyny jedności” w ramach Avengers, do której zaproszenie dostają niektórzy z mutantów. Oczywistym jest, że w uniwersum, w którym niedawny przywódca mutantów okazał się być morderca i terrorystą mutanci mają wyjątkowo kiepski PR (choć tak po prawdzie to ciężko przypomnieć mi sobie moment, gdy był on choćby niezły) – gnębiony poczuciem winy Steve Rogers postanowił więc nie tylko zainicjować powstanie zespołu włączającego kolejnych mutantów w skład Avengers, ale także oddać dowództwo nad nim (i nad sobą samym) Havocowi – bratu znienawidzonego przez opinię publiczną Cyclopsa. W międzyczasie pojawia się też Red Skull, który stwarza zagrożenie praktycznie dla wszystkich, przy okazji rozsierdzając niektórych mutantów także na stopie personalnej. Wszystko to brzmi może i mało odkrywczo, ale Remenderowi udaje się stworzyć na tej bazie całkiem sympatyczny komiks.

Wielką zaletą Czerwonego cienia – tomu otwierającego serię – jest oparcie się na personalnych motywacjach większości z głównych aktorów dramatu. Tu każdy ma jakiś problem z kimś lub czymś, frustrację do rozładowania, coś do udowodnienia itd. To, że pojawia się tu sporo tarć czy wątpliwości personalnych oddziałuje jeszcze na plus albumu. Pojawia się obowiązkowe mordobicie, plus parę niekonwencjonalnych (dla niektórych może wręcz szokujących) rozwiązań fabularnych. I nawet jeśli są momenty, w których mamy wrażenie, iż cała ta konstrukcja nieco trzeszczy w szwach, to jakoś się trzyma, a akcja sunie do przodu. Gdy nieco przymkniemy oko na fabularne skróty lub wprowadzane nieco na siłę postaci czy wątki, to efekt jest naprawdę zadowalający.

Nieco bardziej złożona wydaje się kwestia oprawy graficznej w wykonaniu Johna Cassadaya. Ameykanin pracował między innymi przy napisanych przez Jossa Whedona X-Men lub ilustrował tak znakomite serie jak Planetary czy marvelowskie Star Wars (najlepiej sprzedający się w Stanach komiks roku 2015). Wtym przypadku wydaje się, ze nieco uprościł kreskę i choć całość prezentuje się całkiem ciekawie, to jednak niektóre rysunki (szczególnie gdy przy przychodzi do rysowania twarzy) wyglądają dość kuriozalnie lub nienaturalnie. Z drugiej strony  ilustracje zdobiące zamykający Czerwony cień zeszyt 5, narysowane przez francuskiego artystę Olivera Coipela (kojarzonego choćby z Rodem M)  prezentują się naprawdę doskonale. 

Czerwony cień i wydaje się być pozycją całkiem ciekawą, nawet jeśli skupioną na wąskim wycinku marvelowskiego uniwersum. Być może jest to jedna z przyczyn dla których z czasem Uncanny Avengers zdryfowało w nieco inne rejony, nie będąc tytułem tak silnie powiązanym z głównym nurtem wydarzeń tego świata kreowanym przez Briana Michaela Bendisa i Jonathana Hickmana. Lektura daje jednak sporo przyjemności, zwłaszcza obserwowanie napięcia pomiędzy poszczególnymi bohaterami.  Może nie jest to więc dzieło wyróżniające się, ale z pewnością nie można go nazwać nieudanym.

4/6

PS. Dziękujemy Wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...