Space opera jest konwencją, która ma wiele cech zbliżających ją do fantasy. Poza typowo rozrywkowym zacięciem jednym z najważniejszych wydaje się być tendencja do serializacji. W obu tych stylistykach mamy do czynienia przede wszystkim z olbrzymią liczbą trylogii, pięcioksięgów czy jeszcze dłuższych cykli ciągnących się przez kilkanaście lub wręcz kilkadziesiąt tomów. Trudno powiedzieć, czym jest to spowodowane: można podejrzewać zarówno skalę i rozmach opisywanych wydarzeń, jak i przywiązanie czytelników do ulubionych bohaterów… czy też występującą po stronie autorów chęć monetyzacji tegoż przywiązania. Gdziekolwiek by nie leżały przyczyny takiego stanu rzeczy, fakty są takie, że space opera zwykle występuje w cyklach. Nie inaczej jest w przypadku „Pól dawno zapomnianych bitew” Roberta J. Szmidta. Cykl pierwotnie planowany jako trylogia rozrasta się do tetralogii. Zanim jednak dostaniemy do rąk jego zwieńczenie, przyszła pora na tom trzeci, zatytułowany „Na krawędzi zagłady”.
Poprzednie dwa tomy „Pól” zarysowały świat przedstawiony, zawiązały wątki i wprowadziły bohaterów tej historii – przede wszystkim Henryana Święckiego, oficera, byłego więźnia. W najogólniejszym zakresie cykl Szmidta przedstawia kontakt i zmagania ludzkości z agresywną rasą obcych. Po co najmniej dobrym „Łatwo być Bogiem”, które było bliższe fantastyki problemowej, a także oplecionej wokół ewakuacji Delty Ulietty „Ucieczce z Raju” przyszedł czas na jeszcze mocniejszy zwrot w kierunku militarnej science fiction. I rzeczywiście – jeden z głównych wątków jest niemal modelowo osadzony w tej konwencji. Otwarta konfrontacja z ma’lahn okazuje się bowiem nieunikniona. Dostajemy więc opisy kilku gwiezdnych potyczek, które udają się Szmidtowi nie najgorzej. Widać jego obycie z militarną konwencją (w końcu tłumaczył co najmniej kilku z najpopularniejszych pisarzy tworzących w tej stylistyce), dzięki czemu potrafił wykreować własną koncepcję przestrzennych starć. Zanim jednak do nich dojdzie, poświęca wiele miejsca strategicznym gierkom. Drugi z głównych wątków stanowi bezpośrednią kontynuację tomu drugiego, a mianowicie dotyczy wysiłków podejmowanych w celu dalszej ewakuacji pracowników pierwotnie zabranych z Ulietty. Trzeci zaś to polityczno-gospodarcze tło konfliktu, a przede wszystkim rozgrywki między władzami Federacji a de facto rządzącymi ludzkością korporacjami. Szmidt przeplata je całkiem umiejętnie, dając też sporo miejsca postaciom innym niż Święcki. Niestety utrzymuje się tendencja do stawiania Henryana w pozycji bohatera ludzkości, człowieka z najlepszymi pomysłami, który – mimo swojej relatywnie niskiej pozycji w wojskowej hierarchii – jest w stanie przekuć każdą sytuację w sukces i wykaraskać się z niemal każdych tarapatów. Inna sprawa, że na scenie pojawia się coraz więcej sił chcących to wykorzystać. Poza tym powieść jest dość nierówna. Fragmenty naprawdę wciągające i mocne są liczne, jednak czasem pojawiają się dłużyzny, które nie do końca dobrze grają w ewidentnie rozrywkowej konwencji. Na szczęście mamy tu kilka zwrotów akcji zmieniających w sposób zasadniczy sytuację, którą czytelnik dostaje „na wejściu”. W tej materii należy uznać „Na krawędzi zagłady” za powieść udaną. Autor „Apokalipsy według Pana Jana ” stara się także podejmować kwestie poważniejsze, jak np. odpowiedzialności politycznej, informowania opinii publicznej czy też przedkładania interesów korporacji nad dobro powszechne. Trudno oprzeć się jednak wrażeniu, że wkradła się tu tendencja do tworzenia obrazu w czerni i bieli. Gdzieś ulotniły się szarości i dylematy widoczne jeszcze w pierwszym tomie „Pól dawno zapomnianych bitew”, a w zamian miejscami dostajemy dość infantylnie przedstawionych korporacyjnych włodarzy czy polityków, którzy raczej śmieszą miast budzić niepokój. Wciąż pojawia się też nieco kuriozalna stylizacja językowa (ze specyficznymi przekleństwami itd.), jednak na szczęście nie jest ona aż tak mocno wykorzystywana, jak w tomie drugim.
Myślę, że ci, w których gusta trafiły poprzednie odsłony space opery Szmidta, powinni czuć się usatysfakcjonowani także lekturą „Na krawędzi zagłady”… ale chyba tylko oni. To poprawna, rozrywkowa, niespecjalnie skomplikowana science fiction ze sporą ilością akcji i wyraźnie zarysowanymi głównymi wątkami. Także świat przedstawiony ma swoje zalety – choćby fakt, że o stanowiących zagrożenie obcych wiemy naprawdę niewiele. Autor funduje nam parę ciekawych zwrotów akcji, co sprawia, że w drugiej połowie powieść nabiera rumieńców. I to chyba te kilka fabularnych wolt stanowi najsilniejszy punkt. Nie mogę powiedzieć, bym na zakończenie tej opowieści czekał niecierpliwie. Zbyt wiele jest tego typu rzemieślniczo solidnych serii na naszym rynku, by było czym się ekscytować. Gdy czwarty tom „Pól…” już się ukaże, pewnie po niego sięgnę – jeśli nie tylko z kronikarskiego obowiązku, to choćby po to, by sprawdzić, czy znów uda się Szmidtowi mnie zaskoczyć. Po cichu na to liczę, tak jak i na to, że tom czwarty okaże się faktycznie ostatnim. Obawiam się jednak, że potencjał na serię-tasiemiec jest tu kusząco duży.
Po drugim tomie miałam nadzieję na naprawdę epickie walki, poważne zagrożenie dla ludzkości, ogólnie coś większego i bardziej niebezpiecznego. Ale niestety, mam wrażenie, że Szmidt wygasza swoją historię: a tych obcych to wcale nie tak dużo, a może to tylko drony, może jadą na autopilocie, a może wcale nie tak trudno będzie ich rozwalić... Szkoda, bardzo szkoda, jednak Głębia Podlewskiego lepsza, tam rozmach jest przynajmniej galaktyczny.
OdpowiedzUsuń