Chyba każdemu z nas – miłośników literatury - zdarzyło się czekać na
jakąś książkową premierę. Mamy przecież swoich ulubionych autorów,
cykle, wiemy co, kiedy i gdzie się ukazuje… no i czekamy. Niecierpliwimy
się, szukamy o książce informacji, zajawek, może grafiki, może
fragmentu. W zasadzie to czegokolwiek, co choćby fragmentarycznie
zaspokoi naszą ciekawość. To na ile nasze wzrastające z czasem
oczekiwania zostają potem zrealizowane, to już inna historia. Czasem
jest też inaczej. Książka wpada nam w ręce w sposób mniej lub bardziej
nieoczekiwany i nieplanowany, zaczynamy lekturę i już wiemy, że na
kolejne książki jej autora będziemy czekać z wielką niecierpliwością. W
moim przypadku połączone wydanie Dni Cyberabadu i Domu Derwiszy Iana McDonalda wpisuje się w oba te schematy. Niespełna rok temu przeczytałem bowiem w Krokach w Nieznane 2010 opowiadanie tegoż autora zatytułowane Wisznu w Kocim Cyrku.
Byłem nim oczarowany i zachwycony. Niestety, jakoś tak się złożyło, że
nie miałem okazji poczytać innych jego tekstów, mimo bardzo pochlebnych
opinii na ich temat wyrażanych tu i ówdzie. Kiedy jednak w
zapowiedziach wydawniczych MAGa pojawiła się jego książka, której fabuła
osadzona jest w Stambule przyszłości, moje zainteresowanie istotnie
wzrosło. Tak się bowiem składa, że problematyka świata muzułmańskiego
interesuje mnie, z różnych względów, ponadprzeciętnie. A tu nagle trafia
się książka, która idealnie trafia tematyką w moje gusta, jak i
zainteresowania. Postanowiłem więc przygotować się do lektury i sięgnąć
po wcześniejszą powieść Brytyjczyka – Rzekę bogów. Książkę
zakupiłem, przeczytałem i nagle dowiedziałem się z niejakim
zaskoczeniem, że i ja potrafię na premierę wydawniczą czekać z wielką
niecierpliwością. Kiedy wreszcie dostałem solidny tom do ręki, nie
posiadałem się ze szczęścia. Po skończonej lekturze mogę zaś z pewnością
powiedzieć, że tym razem wszystkie moje oczekiwania zostały spełnione.
Dom derwiszy. Dni Cyberabadu to łączone wydanie zbioru opowiadań i powieści McDonalda. Tego typu formułę wydawniczą MAG zastosował wcześniej, wydając teksty Paolo Bacigalupiego. W tym jednak przypadku opowiadania i powieść osadzone są w rożnych realiach. O ile krótsze teksty zabierają nas do Indii roku 2047 znanych nam z Rzeki bogów¸ o tyle Dom derwiszy za miejsce akcji bierze Stambuł przyszłości trochę bliższej niż ta z opowiadań. Pierwszą część tego przeszło siedmiusetstronicowego tomu stanowią Dni Cyberabadu. Zastanawiałem się czy autorowi uda się skutecznie stworzyć ten sam doskonały klimat, który stanowił o atrakcyjności Rzeki bogów. Odpowiedź na to pytanie jest dość złożona. McDonald prezentuje bowiem stworzone przez siebie Indie z zupełnie różnych perspektyw niż te, które zawarte są w pełnowymiarowej powieści. Opowiadania stanowią okazję do rozwinięcia pewnych elementów tła powieści do rozmiarów podstawy konstrukcji fabularnej. Brytyjczyk tworzy więc pełną, komplementarną względem ogólnej wizji kreację społeczeństwa przyszłości dopracowanej w drobnych nawet szczegółach. To co w Rzece bogów intrygowało, tu nabiera kolorów. Mamy okazję przyjrzeć się bliżej Braminom, rynkowi matrymonialnemu, konfliktom rodów, barierom społecznym i roli technologii w życiu codziennym tego świata. A wszystko to spójne, przekonujące, żywe, ale i nasycone kolejnymi pomysłami i motywami godnymi rozwinięcia. Muszę przyznać, iż dzieło Brytyjczyka sprowadzające się do kilkuset stron tekstów osadzonych w Indiach jego autorstwa jest jednym z najciekawszych i najlepiej wykonanych przykładów światotworzenia w literaturze fantastycznej. Zasługuje to na szacunek tym bardziej, że autor bierze się za barki z naprawdę wymagającą konwencją, czyli futurystyczną science fiction bliskiego dystansu.
Sprowadzenie Dni Cyberabadu do roli błyskotliwego, ale jednak tylko suplementu do Rzeki bogów byłoby jednak krzywdzące. Każde z opowiadań jest bowiem wyraźną konstrukcją literacką, potrafiącą się świetnie obronić. Czasem uwagę czytelnika przykuje fabuła, czasem bohater, czasem zaś właśnie ciekawy pomysł lub intrygujący fragment egzotycznego świata. Nieodmiennie jednak teksty te dają dużą przyjemność z lektury. McDonald jest do tego świetnym narratorem. Sposób, w jaki przeplata prezentację bohatera, fabułę i świat przedstawiony, jest świetnie wyważony. Do tego dochodzi plastyczny, bardzo obrazowy język i bogactwo podejmowanych tematów. Brytyjczyk stosuje bardzo prosty w zamyśle, a zarazem niezwykle skuteczny patent pozwalający uczynić przedstawianie świata tak ciekawym, a jednocześnie świetnie spajającym kompozycję elementem. Używa bowiem dziecięcego bohatera, który, podobnie jak czytelnik (a w przeciwieństwie do autora), nie jest „odwiecznym obywatelem” świata tekstu. Dzięki temu podkreślona zostaje emocjonalność wyrazu, a jednocześnie dokonuje się uczynienie poznania, odkrycia świata immanentną, wręcz nieodłączną cechą konstrukcji. Mimo tego tematy podejmowane w opowiadaniach nie są bynajmniej błahe czy dziecinne. Daleko też McDonaldowi do stosowania uproszczeń, skrótowych wyjaśnień, czy pretekstowości rozwiązań fabularnych. Owszem, motywy dojrzewania, poszukiwania tożsamości i inicjacji, których można się spodziewać, są tu użyte, ale pozostałe problemy są jednak jak najbardziej „dorosłe”. Zemsta (Pyłkowa skrytobójczyni), załamanie konstrukcji społeczeństwa i relacji międzyludzkich wywołane katastrofą demograficzną (Kawaler na wydaniu), bariery społeczne i nowe wyzwania pojawiające się wraz z rozwojem technologii czy literacka zabawa z perspektywą czasową połączona z pytaniem o to, co nas bardziej określa: ciało czy umysł (Wisznu w Kocim cyrku). To nie są tematy proste i trzeba niemałych umiejętności pisarskich, aby tak skomplikowaną materię złożyć w sensowną i spójną całość. To się McDonaldowi udało świetnie. A przecież opowiadania miały być tylko przystawką przed daniem głównym…
Dom derwiszy mnie intrygował. Przede wszystkim prostym założeniem przeniesienia akcji utworu science fiction na Bliski Wschód. Niby nic wielce oryginalnego, ale jednak mnie zainteresowało. Przede wszystkim dlatego, iż miałem pewność, że kto jak kto, ale Ian McDonald jest pisarzem doskonale wykorzystującym możliwości osadzenia swoich utworów w egzotycznych dla zachodniego czytelnika sceneriach. Jest to pewien trend we współczesnej fantastyce – wykorzystanie orientalnego sztafażu do zwielokrotnienia u czytelnika poczucia obcowania z nieznanym i podsycenia jego ciekawości i chęci poznania. Już nie tylko stworzona przez autora wizja przyszłości nas zachwyca, ale też możliwość wejścia w nieznaną nam kulturę, którą przecież w zasadzie moglibyśmy znać. W takiej konwencji, którą ostatnio na moim blogu jeden z komentujących (niestety anonimowy, więc nie wiem komu za ten doskonały termin podziękować) nazwał etnofantastyką, doskonale pokazał się ostatnio Paolo Bacigalupi, jednak to chyba właśnie Ian McDonald jest jej mistrzem. Krótko mówiąc, sam pomysł takiej, a nie innej scenerii intrygował mnie wielce. Chciałem też się przekonać, czy autor ten potrafi w równie przekonujący sposób zbudować taki świat, jak w tekstach „indyjskich” (wielokrotnie polecanej mi Chagi niestety wciąż nie czytałem). Wbrew temu, czego się spodziewałem, Dom derwiszy nie jest aż tak egzotyczny, jak choćby Rzeka bogów. Z jednej strony kultura turecka jest nam, Europejczykom, znacznie bliższa niż kultura Indii, z drugiej zaś strony krótszy dystans czasowy powoduje mniejsze zmiany społeczne wywołane przez technologię. W tym sensie powieść jest dla nas łatwiejsza w odbiorze. Z drugiej strony stawia to nieco inne wyzwania przed pisarzem. Skoro nie ma tu potężnych sztucznych inteligencji, robotów bojowych i istot postludzkich, a głównymi elementami fantastycznymi są nanotechnologie, mini roboty i Galatasaray Stambuł w półfinale Ligi Mistrzów, zainteresowanie czytelnika trzeba wzbudzić czymś innym. To się Brytyjczykowi udaje świetnie poprzez stworzenie świetnej, złożonej i wielowątkowej fabuły. McDonald posługuje się tu konstrukcją, którą wykorzystał już przy okazji poprzedniej powieści – tworzy kilku pozornie niezależnych bohaterów i zaczyna snuć równolegle ich historie. Z każdym rozdziałem ich losy wydają się zazębiać coraz bardziej, choć ostatecznie łączą się dopiero w samym finale. Niby nic wielkiego – tak zbudowanych powieści było niemało. A jednak okazuje się, że działa bardzo skutecznie. Czynników jest tu kilka. Przede wszystkim ciekawi bohaterowie. Z jednej strony bardzo zwyczajni w swoich problemach, dążeniach, kompleksach i ambicjach, z drugiej zaś w pewnym sensie niezwykli – potrafiący zaintrygować. Wśród nich np. stary Grek, handlarka dzieł sztuki, ambitna absolwentka marketingu, czy dziewięcioletni chłopiec (no cóż, jak widać autor naprawdę lubi wykorzystywać motyw dziecka) cierpiący na niezwykłą chorobę. Wszyscy oni wplątani zostają w intrygę, która radykalnie odmieni ich los, choć nic na to nie wskazuje. Pewnym symbolicznym punktem, wokół którego wszystko się (nomen omen) kręci, jest dawny dom derwiszy. Niczym w wirującym tańcu sufickiego mistyka zmienia się perspektywa, z której czytelnik poznaje fabułę. Konstrukcja czasu w Domu derwiszy jest bardzo przemyślana. Toczące się w sporym tempie wydarzenia wyraźnie kontrastują z sennym, zalanym falą upałów Stambułem – miastem przesyconym historią i mistyką, zawieszonym pomiędzy nieopisanym dziedzictwem przeszłości a pędzącą do przodu rzeczywistością. To chyba tym zabiegiem McDonald zrobił na mnie najlepsze wrażenie, jednocześnie rozwiewając wszelkie ewentualne obawy. Artystyczna wizja, w której codzienne, małe sprawy splatają się z wielkimi przedsięwzięciami, milionowymi transakcjami, legendarnymi dziełami sztuki, muzułmańską mistyką, ulicznym szariatem, historiami zdrady i dawnej miłości, chorobą, ułomnością i uprzedzeniem, po prostu mnie przekonuje. Takie historie chcę czytać, tym bardziej, że Brytyjczyk na poziomie warsztatowym jest naprawdę doskonały. Jak dla mnie Dom derwiszy jest najlepszą powieścią science fiction wydaną w tym roku w naszym kraju. Po prostu.
Czy książka ma jakieś słabe strony? No cóż, może trochę szkoda, że nie skorzystano z oryginalnej ilustracji okładkowej. Ale to tylko drobiazg nie mający żadnego znaczenia dla wartości tej książki. W moim osobistym rankingu Dom derwiszy. Dni Cyberabadu są jedną z najlepszych pozycji serii „Uczta Wyobraźni”. Po pierwsze, prezentują czytelnikowi świetne, dopracowane wizje godne miana fantastyki najwyższych lotów. Po drugie, są to po prostu dobre, wciągające historie. Po trzecie wreszcie, McDonald ma rzadką umiejętność pisania tekstów, które bronią się równie dobrze na poziomie bardzo podstawowym: pomysłu, akcji i bohatera, ale także maja do zaoferowania tym, którzy szukają w literaturze czegoś więcej: myśli, idei, zwrócenia uwagi na głębsze problemy i zagadnienia, dopracowanej artystycznej frazy itp. Teraz wiem, że na kolejną książkę Brytyjczyka będę czekał bardzo niecierpliwie.
Dom derwiszy. Dni Cyberabadu to łączone wydanie zbioru opowiadań i powieści McDonalda. Tego typu formułę wydawniczą MAG zastosował wcześniej, wydając teksty Paolo Bacigalupiego. W tym jednak przypadku opowiadania i powieść osadzone są w rożnych realiach. O ile krótsze teksty zabierają nas do Indii roku 2047 znanych nam z Rzeki bogów¸ o tyle Dom derwiszy za miejsce akcji bierze Stambuł przyszłości trochę bliższej niż ta z opowiadań. Pierwszą część tego przeszło siedmiusetstronicowego tomu stanowią Dni Cyberabadu. Zastanawiałem się czy autorowi uda się skutecznie stworzyć ten sam doskonały klimat, który stanowił o atrakcyjności Rzeki bogów. Odpowiedź na to pytanie jest dość złożona. McDonald prezentuje bowiem stworzone przez siebie Indie z zupełnie różnych perspektyw niż te, które zawarte są w pełnowymiarowej powieści. Opowiadania stanowią okazję do rozwinięcia pewnych elementów tła powieści do rozmiarów podstawy konstrukcji fabularnej. Brytyjczyk tworzy więc pełną, komplementarną względem ogólnej wizji kreację społeczeństwa przyszłości dopracowanej w drobnych nawet szczegółach. To co w Rzece bogów intrygowało, tu nabiera kolorów. Mamy okazję przyjrzeć się bliżej Braminom, rynkowi matrymonialnemu, konfliktom rodów, barierom społecznym i roli technologii w życiu codziennym tego świata. A wszystko to spójne, przekonujące, żywe, ale i nasycone kolejnymi pomysłami i motywami godnymi rozwinięcia. Muszę przyznać, iż dzieło Brytyjczyka sprowadzające się do kilkuset stron tekstów osadzonych w Indiach jego autorstwa jest jednym z najciekawszych i najlepiej wykonanych przykładów światotworzenia w literaturze fantastycznej. Zasługuje to na szacunek tym bardziej, że autor bierze się za barki z naprawdę wymagającą konwencją, czyli futurystyczną science fiction bliskiego dystansu.
Sprowadzenie Dni Cyberabadu do roli błyskotliwego, ale jednak tylko suplementu do Rzeki bogów byłoby jednak krzywdzące. Każde z opowiadań jest bowiem wyraźną konstrukcją literacką, potrafiącą się świetnie obronić. Czasem uwagę czytelnika przykuje fabuła, czasem bohater, czasem zaś właśnie ciekawy pomysł lub intrygujący fragment egzotycznego świata. Nieodmiennie jednak teksty te dają dużą przyjemność z lektury. McDonald jest do tego świetnym narratorem. Sposób, w jaki przeplata prezentację bohatera, fabułę i świat przedstawiony, jest świetnie wyważony. Do tego dochodzi plastyczny, bardzo obrazowy język i bogactwo podejmowanych tematów. Brytyjczyk stosuje bardzo prosty w zamyśle, a zarazem niezwykle skuteczny patent pozwalający uczynić przedstawianie świata tak ciekawym, a jednocześnie świetnie spajającym kompozycję elementem. Używa bowiem dziecięcego bohatera, który, podobnie jak czytelnik (a w przeciwieństwie do autora), nie jest „odwiecznym obywatelem” świata tekstu. Dzięki temu podkreślona zostaje emocjonalność wyrazu, a jednocześnie dokonuje się uczynienie poznania, odkrycia świata immanentną, wręcz nieodłączną cechą konstrukcji. Mimo tego tematy podejmowane w opowiadaniach nie są bynajmniej błahe czy dziecinne. Daleko też McDonaldowi do stosowania uproszczeń, skrótowych wyjaśnień, czy pretekstowości rozwiązań fabularnych. Owszem, motywy dojrzewania, poszukiwania tożsamości i inicjacji, których można się spodziewać, są tu użyte, ale pozostałe problemy są jednak jak najbardziej „dorosłe”. Zemsta (Pyłkowa skrytobójczyni), załamanie konstrukcji społeczeństwa i relacji międzyludzkich wywołane katastrofą demograficzną (Kawaler na wydaniu), bariery społeczne i nowe wyzwania pojawiające się wraz z rozwojem technologii czy literacka zabawa z perspektywą czasową połączona z pytaniem o to, co nas bardziej określa: ciało czy umysł (Wisznu w Kocim cyrku). To nie są tematy proste i trzeba niemałych umiejętności pisarskich, aby tak skomplikowaną materię złożyć w sensowną i spójną całość. To się McDonaldowi udało świetnie. A przecież opowiadania miały być tylko przystawką przed daniem głównym…
Dom derwiszy mnie intrygował. Przede wszystkim prostym założeniem przeniesienia akcji utworu science fiction na Bliski Wschód. Niby nic wielce oryginalnego, ale jednak mnie zainteresowało. Przede wszystkim dlatego, iż miałem pewność, że kto jak kto, ale Ian McDonald jest pisarzem doskonale wykorzystującym możliwości osadzenia swoich utworów w egzotycznych dla zachodniego czytelnika sceneriach. Jest to pewien trend we współczesnej fantastyce – wykorzystanie orientalnego sztafażu do zwielokrotnienia u czytelnika poczucia obcowania z nieznanym i podsycenia jego ciekawości i chęci poznania. Już nie tylko stworzona przez autora wizja przyszłości nas zachwyca, ale też możliwość wejścia w nieznaną nam kulturę, którą przecież w zasadzie moglibyśmy znać. W takiej konwencji, którą ostatnio na moim blogu jeden z komentujących (niestety anonimowy, więc nie wiem komu za ten doskonały termin podziękować) nazwał etnofantastyką, doskonale pokazał się ostatnio Paolo Bacigalupi, jednak to chyba właśnie Ian McDonald jest jej mistrzem. Krótko mówiąc, sam pomysł takiej, a nie innej scenerii intrygował mnie wielce. Chciałem też się przekonać, czy autor ten potrafi w równie przekonujący sposób zbudować taki świat, jak w tekstach „indyjskich” (wielokrotnie polecanej mi Chagi niestety wciąż nie czytałem). Wbrew temu, czego się spodziewałem, Dom derwiszy nie jest aż tak egzotyczny, jak choćby Rzeka bogów. Z jednej strony kultura turecka jest nam, Europejczykom, znacznie bliższa niż kultura Indii, z drugiej zaś strony krótszy dystans czasowy powoduje mniejsze zmiany społeczne wywołane przez technologię. W tym sensie powieść jest dla nas łatwiejsza w odbiorze. Z drugiej strony stawia to nieco inne wyzwania przed pisarzem. Skoro nie ma tu potężnych sztucznych inteligencji, robotów bojowych i istot postludzkich, a głównymi elementami fantastycznymi są nanotechnologie, mini roboty i Galatasaray Stambuł w półfinale Ligi Mistrzów, zainteresowanie czytelnika trzeba wzbudzić czymś innym. To się Brytyjczykowi udaje świetnie poprzez stworzenie świetnej, złożonej i wielowątkowej fabuły. McDonald posługuje się tu konstrukcją, którą wykorzystał już przy okazji poprzedniej powieści – tworzy kilku pozornie niezależnych bohaterów i zaczyna snuć równolegle ich historie. Z każdym rozdziałem ich losy wydają się zazębiać coraz bardziej, choć ostatecznie łączą się dopiero w samym finale. Niby nic wielkiego – tak zbudowanych powieści było niemało. A jednak okazuje się, że działa bardzo skutecznie. Czynników jest tu kilka. Przede wszystkim ciekawi bohaterowie. Z jednej strony bardzo zwyczajni w swoich problemach, dążeniach, kompleksach i ambicjach, z drugiej zaś w pewnym sensie niezwykli – potrafiący zaintrygować. Wśród nich np. stary Grek, handlarka dzieł sztuki, ambitna absolwentka marketingu, czy dziewięcioletni chłopiec (no cóż, jak widać autor naprawdę lubi wykorzystywać motyw dziecka) cierpiący na niezwykłą chorobę. Wszyscy oni wplątani zostają w intrygę, która radykalnie odmieni ich los, choć nic na to nie wskazuje. Pewnym symbolicznym punktem, wokół którego wszystko się (nomen omen) kręci, jest dawny dom derwiszy. Niczym w wirującym tańcu sufickiego mistyka zmienia się perspektywa, z której czytelnik poznaje fabułę. Konstrukcja czasu w Domu derwiszy jest bardzo przemyślana. Toczące się w sporym tempie wydarzenia wyraźnie kontrastują z sennym, zalanym falą upałów Stambułem – miastem przesyconym historią i mistyką, zawieszonym pomiędzy nieopisanym dziedzictwem przeszłości a pędzącą do przodu rzeczywistością. To chyba tym zabiegiem McDonald zrobił na mnie najlepsze wrażenie, jednocześnie rozwiewając wszelkie ewentualne obawy. Artystyczna wizja, w której codzienne, małe sprawy splatają się z wielkimi przedsięwzięciami, milionowymi transakcjami, legendarnymi dziełami sztuki, muzułmańską mistyką, ulicznym szariatem, historiami zdrady i dawnej miłości, chorobą, ułomnością i uprzedzeniem, po prostu mnie przekonuje. Takie historie chcę czytać, tym bardziej, że Brytyjczyk na poziomie warsztatowym jest naprawdę doskonały. Jak dla mnie Dom derwiszy jest najlepszą powieścią science fiction wydaną w tym roku w naszym kraju. Po prostu.
Czy książka ma jakieś słabe strony? No cóż, może trochę szkoda, że nie skorzystano z oryginalnej ilustracji okładkowej. Ale to tylko drobiazg nie mający żadnego znaczenia dla wartości tej książki. W moim osobistym rankingu Dom derwiszy. Dni Cyberabadu są jedną z najlepszych pozycji serii „Uczta Wyobraźni”. Po pierwsze, prezentują czytelnikowi świetne, dopracowane wizje godne miana fantastyki najwyższych lotów. Po drugie, są to po prostu dobre, wciągające historie. Po trzecie wreszcie, McDonald ma rzadką umiejętność pisania tekstów, które bronią się równie dobrze na poziomie bardzo podstawowym: pomysłu, akcji i bohatera, ale także maja do zaoferowania tym, którzy szukają w literaturze czegoś więcej: myśli, idei, zwrócenia uwagi na głębsze problemy i zagadnienia, dopracowanej artystycznej frazy itp. Teraz wiem, że na kolejną książkę Brytyjczyka będę czekał bardzo niecierpliwie.
5,5/6
PS. Przypominam, że wciaż trwa głosowanie na Literacki Blog Roku, więc jeśli ktoś z Was ma ochotę wziąć udział i zagłosować na RYBIEUDKA blog to zapraszam!
Literówka w tytule. ^^
OdpowiedzUsuńO! Podziękował, już poprawiam.
OdpowiedzUsuńCiekawe, ciekawe... Jeszcze nie próbowałam swoich sił z Ucztą Wyobraźni, ale gdybym już miała zacząć to chciałabym spróbować albo z "Trojką", albo z "Ślepowidzeniem" :)
OdpowiedzUsuń@Silaqui: Szczerze mówiąc ryzykujesz, że możesz się nieprzyjemnie "odbić" od serii. Szczególnie "Trojka" może tak działać, ale w sumie "Ślepowidzenie" też do lekkich książek nie należy. Na początek przygody z tą serią chyba najlepsze są książki Bacigalupiego, Macdonalda jeśli szukasz sf albo Valente jeśli szukasz czegoś bardziej... artystycznego. Z drugiej strony... do odważnych świat należy:)
OdpowiedzUsuńWiem że obie pozycje nie są "popularnymi czytadłami", ale po kilku przeczytanych recenzjach jakoś mi utkwiły w pamięci :)
OdpowiedzUsuńOj tak. Po lekturze pewnie jeszcze bardziej utkwią. "Trojkę" będę jeszcze długo pamiętał jako najbardziej irytującą książkę czytaną ostatnimi czasy. Jak pisałem w recenzji - chyba częściej miałem ochotę rzucić ją gdzieś w kąt i nigdy nie wracać, niż czytać dalej. A że na końcu wyszło "wielkie łał" to już inna bajka;)
OdpowiedzUsuńPodopisuję się pod każdym zdaniem Twojej recenzji. :) Właśnie przypomniałem sobie o innej powieści McDonalda, wydanej w Polsce w latach dziewięćdziesiątych, chodzi o "Serca, dłonie, głosy". W roli narratora McDonald obsadził dziecko, dziewczynkę.
OdpowiedzUsuń@Bartek (BD): Cieszy mnie, że się podobało:)
OdpowiedzUsuń