Fantastyka, szczególnie ta umiejscawiana w przyszłości, w wyjątkowym
stopniu narażona jest na zdezaktualizowanie się. Ryzyko nietrafionych
przewidywań tego, jak świat będzie wyglądać za X lat, jest immanentnie
wpisane w tę konwencję od samego początku jej istnienia. W szczególny
sposób dotyczy to tzw. „fantastyki bliskiego zasięgu”, najbardziej
bezpośrednio ekstrapolującej trendy rysujące się w momencie powstawania
tekstu. Futurologiczna trafność zaś często używana jest po latach w
charakterze kryterium wartościującego dane dzieło. A przecież takie
potraktowanie danej pozycji jest w pewien sposób ograniczające –
klasyfikuje go bowiem tylko jako środek refleksji nad przeszłością,
ignorując konteksty współczesne, problemy uniwersalne czy też choćby
artystyczne walory danego tekstu. Taką, dość specyficznie znoszącą próbę
czasu, powieścią jest Doktor Bluthgeld Philipa K. Dicka.
Temat, który autor Człowieka z Wysokiego Zamku podjął w swojej powieści z roku 1965 to funkcjonowanie społeczeństwa w erze postatomowej. W zasadzie mamy zatem do czynienia z jednym z pierwszych przedstawicieli tak popularnego obecnie nurtu fantastyki postapokaliptycznej. Tyle, że to właśnie czasy, w których powstał Doktor Bluthgeld zdają się być wyjątkowo sprzyjającymi snuciu wizji świata po nuklearnej zagładzie. To bowiem okres, gdy zimnowojenne napięcie sięgało zenitu, światowi przywódcy gotowi byli w każdej chwili nacisnąć przycisk odpalający głowice, zaś cała ludzkość trwała w przemożnym strachu przed skutkami zdawałoby się nieuchronnego konfliktu. I choć teraz wiemy, że wzajemne szachowanie się mocarstw za pomocą atomowego arsenału okazało się całkiem skutecznym gwarantem globalnej stabilności, w czasach Dicka wrażenie to było zgoła inne. Autor Doktora Bluthgelda w posłowiu do tej powieści potwierdza, że sam był przekonany, że wojna jest już blisko. Z drugiej jednak strony mówił iż nawet wojna atomowa nie jest w stanie zniszczyć ludzkości, co najwyżej ją przeobrazić. I w zasadzie właśnie o tym jest Doktor Bluthgeld, czasem nazywany najbardziej przystępną, wręcz optymistyczną powieścią Amerykanina. Istotnie, sama konstrukcja nie jest zbyt skomplikowana, a i fabularnie nie należy się spodziewać pędzącej na łeb, na szyję akcji. To nie o to w tej powieści chodzi, tak samo, jak nie chodzi w niej o zachowanie naukowej podbudowy opisywanego świata. W tej mierze Dicka można nazwać wręcz ignorantem, co słusznie wypunktował Marek Oramus w przedmowie do pięknego, wydanego przez Rebis wznowienia tej powieści. Dick skupia się raczej na pokazaniu pewnych uniwersalnych mechanizmów i podejmuje problemy, które dotyczyć mogą każdej ludzkiej społeczności – nie tylko tej, która przeżyła traumę wojny i próbuje się odbudować.
Areną wspomnianej odbudowy staje się oczywiście Kalifornia, a punktem skupienia, małe zamknięte społeczności wiejskie. Odnaleźć tu można wiele elementów charakterystycznych dla późniejszego nurtu postapokalipytcznego: docenianie zaradności i przetwórstwa pozostałości przedwojennej cywilizacji, uznanie dla technologii, handel barterowy, lokalizm, problemy z komunikacją, mutacje itp. Ten ostatni motyw jest szczególnie ciekawy. Amerykanin pokazuje nam „uczłowieczające się” zwierzęta, jak psy, czy koty, ale na przykładzie jednego z głównych bohaterów- Hoppy’ego, będącego inwalidą posiadającym pewne nadnaturalne zdolności, podejmuje też wątek tego, co „normalne” i dopuszczalne. Dick czyni w świecie przedstawionym „wyrwy”, w których łamie schematy znane ze współczesnego mu życia codziennego, podejmuje kwestię osób czarnoskórych czy niepełnosprawnych. Hoppy w gruncie rzeczy z jest postacią tragiczną, choć niezwykle ważną dla samej powieści. Niestety dla niego samego jego jasna rola w społeczności, w której żyje, doprowadza go do szaleństwa i frustracji. Ta granica tego, co „normalne” podkreślona zostaje też w przypadku postaci Edie i jej brata Billa – ukrytego, nigdy nienarodzonego, „pożartego” przez siostrę. Ten wyraźny wątek autobiograficzny, szerzej wyjaśniony we wspomnianej przedmowie, dołącza jako jeden z najciekawszych do Dickowskiej galerii osobliwości. Pisarz zastanawia się tu nie tylko, co jest normalne i dopuszczalne w nienormalnym świecie, ale i kto zasługuje na życie i przetrwanie.
Postapokalipytczny sztafaż chyba najciekawiej ujęty jest w dwóch miejscach. Pierwszym z nich jest pokazująca rolę komunikacji dla współczesnej cywilizacji postać zamkniętego w orbitującym satelicie astronauty Dangerfielda, którego kosmiczne więzienie staje się centrum życia technologicznego odradzającej się Ziemi. Sam fizycznie odcięty od wydarzeń na powierzchni planety podejmuje misję przekazywania informacji, zapewnienia rozrywki i podtrzymania na duchu osób, które przetrwały Katastrofę. I wciąż, po niemal pięćdziesięciu latach, motyw ten oczarowuje swoim urokiem i sugestywnością, jednocześnie mierząc się z zimnowojennymi snami o podboju kosmosu, pokazując ich inną stronę i konfrontując ich znaczenie z sytuacją na powierzchni naszego globu. Drugim, wielce charakterystycznym dla czasów powstania Doktora Bluthgelda motywem, jest postać szalonego naukowca – samozwańczego, obłąkanego demiurga uzurpującego sobie prawo zmiany świata. Trauma II wojny światowej i następującej po niej zimnej wojny, zrodziła pytania o odpowiedzialność naukowców za swoje dzieła kształtujące kruchy ład polityczno-militarny. Sam tytuł powieści (w oryginale Dr. Bloodmoney, Or How We Got Along After The Bomb) pierwotnie miał brzmieć inaczej (In Earth's Diurnal Course lub A Terran Odyssey), jednak w ostatecznej wersji znalazło się nawiązanie do podejmującego podobne problemy, pomnikowego filmu Stanley’a Kubricka Dr. Strangelove or: How I Learned to Stop Worrying and Love the Bomb. W końcowym rozrachunku powieść skupia się wokół pytania o moralną odpowiedzialność naukowców wobec społeczności, w których żyją, jednocześnie ich demonizując i sytuując na krawędzi obłędu.
Mimo sporej ilości elementów ciekawych, uniwersalnych i wciąż aktualnych, Doktor Bluthgeld wyraźnie nosi piętno upływającego czasu. To fantastyka trochę jednak inna od współczesnej, bardziej skupiająca się na tym, co ukryte, niż na tym, co pierwszoplanowe. Więcej tu zatem wyrażonej nie wprost refleksji niż czystej akcji. To, że zdezaktualizowały się czasem naiwne przewidywania Dicka, jest raczej sugestywnym przypomnieniem czasów, kiedy powieść ta powstała niż jakąś wyraźną wadą. Wypada też zgodzić się, że to książka w pewnym sensie wyjątkowa – tak na tle reszty twórczości autora, jak i na tle całego podgatunku. Choć znajdziemy tam elementy „typowo” Dickowskie i typowo postapokalipytczne, ogólne przesłanie jest jednak całkiem pozytywne: co by się nie stało, będzie można żyć dalej, mieć swoje problemy, namiętności, kochać, kłócić się, zdradzać, zazdrościć i poświęcać się dla innych. Pytanie tylko, czy warto sięgnąć po tę książkę, aby odnaleźć kolejną uniwersalną w zamyśle opowieść. No cóż, na pewno miłośnicy nurtu „post-apo” znajda tu sporo tego, co lubią. Z pewnością pozycja ta stanowić powinna ważny element biblioteczki miłośników twórczości samego Dicka. A co z innymi? To zależy czego oczekują, ale przy odpowiednim podejściu można znaleźć całkiem sporo w tej powieści, będącej swoistym manifestem na tamte, straszne czasy.
Temat, który autor Człowieka z Wysokiego Zamku podjął w swojej powieści z roku 1965 to funkcjonowanie społeczeństwa w erze postatomowej. W zasadzie mamy zatem do czynienia z jednym z pierwszych przedstawicieli tak popularnego obecnie nurtu fantastyki postapokaliptycznej. Tyle, że to właśnie czasy, w których powstał Doktor Bluthgeld zdają się być wyjątkowo sprzyjającymi snuciu wizji świata po nuklearnej zagładzie. To bowiem okres, gdy zimnowojenne napięcie sięgało zenitu, światowi przywódcy gotowi byli w każdej chwili nacisnąć przycisk odpalający głowice, zaś cała ludzkość trwała w przemożnym strachu przed skutkami zdawałoby się nieuchronnego konfliktu. I choć teraz wiemy, że wzajemne szachowanie się mocarstw za pomocą atomowego arsenału okazało się całkiem skutecznym gwarantem globalnej stabilności, w czasach Dicka wrażenie to było zgoła inne. Autor Doktora Bluthgelda w posłowiu do tej powieści potwierdza, że sam był przekonany, że wojna jest już blisko. Z drugiej jednak strony mówił iż nawet wojna atomowa nie jest w stanie zniszczyć ludzkości, co najwyżej ją przeobrazić. I w zasadzie właśnie o tym jest Doktor Bluthgeld, czasem nazywany najbardziej przystępną, wręcz optymistyczną powieścią Amerykanina. Istotnie, sama konstrukcja nie jest zbyt skomplikowana, a i fabularnie nie należy się spodziewać pędzącej na łeb, na szyję akcji. To nie o to w tej powieści chodzi, tak samo, jak nie chodzi w niej o zachowanie naukowej podbudowy opisywanego świata. W tej mierze Dicka można nazwać wręcz ignorantem, co słusznie wypunktował Marek Oramus w przedmowie do pięknego, wydanego przez Rebis wznowienia tej powieści. Dick skupia się raczej na pokazaniu pewnych uniwersalnych mechanizmów i podejmuje problemy, które dotyczyć mogą każdej ludzkiej społeczności – nie tylko tej, która przeżyła traumę wojny i próbuje się odbudować.
Areną wspomnianej odbudowy staje się oczywiście Kalifornia, a punktem skupienia, małe zamknięte społeczności wiejskie. Odnaleźć tu można wiele elementów charakterystycznych dla późniejszego nurtu postapokalipytcznego: docenianie zaradności i przetwórstwa pozostałości przedwojennej cywilizacji, uznanie dla technologii, handel barterowy, lokalizm, problemy z komunikacją, mutacje itp. Ten ostatni motyw jest szczególnie ciekawy. Amerykanin pokazuje nam „uczłowieczające się” zwierzęta, jak psy, czy koty, ale na przykładzie jednego z głównych bohaterów- Hoppy’ego, będącego inwalidą posiadającym pewne nadnaturalne zdolności, podejmuje też wątek tego, co „normalne” i dopuszczalne. Dick czyni w świecie przedstawionym „wyrwy”, w których łamie schematy znane ze współczesnego mu życia codziennego, podejmuje kwestię osób czarnoskórych czy niepełnosprawnych. Hoppy w gruncie rzeczy z jest postacią tragiczną, choć niezwykle ważną dla samej powieści. Niestety dla niego samego jego jasna rola w społeczności, w której żyje, doprowadza go do szaleństwa i frustracji. Ta granica tego, co „normalne” podkreślona zostaje też w przypadku postaci Edie i jej brata Billa – ukrytego, nigdy nienarodzonego, „pożartego” przez siostrę. Ten wyraźny wątek autobiograficzny, szerzej wyjaśniony we wspomnianej przedmowie, dołącza jako jeden z najciekawszych do Dickowskiej galerii osobliwości. Pisarz zastanawia się tu nie tylko, co jest normalne i dopuszczalne w nienormalnym świecie, ale i kto zasługuje na życie i przetrwanie.
Postapokalipytczny sztafaż chyba najciekawiej ujęty jest w dwóch miejscach. Pierwszym z nich jest pokazująca rolę komunikacji dla współczesnej cywilizacji postać zamkniętego w orbitującym satelicie astronauty Dangerfielda, którego kosmiczne więzienie staje się centrum życia technologicznego odradzającej się Ziemi. Sam fizycznie odcięty od wydarzeń na powierzchni planety podejmuje misję przekazywania informacji, zapewnienia rozrywki i podtrzymania na duchu osób, które przetrwały Katastrofę. I wciąż, po niemal pięćdziesięciu latach, motyw ten oczarowuje swoim urokiem i sugestywnością, jednocześnie mierząc się z zimnowojennymi snami o podboju kosmosu, pokazując ich inną stronę i konfrontując ich znaczenie z sytuacją na powierzchni naszego globu. Drugim, wielce charakterystycznym dla czasów powstania Doktora Bluthgelda motywem, jest postać szalonego naukowca – samozwańczego, obłąkanego demiurga uzurpującego sobie prawo zmiany świata. Trauma II wojny światowej i następującej po niej zimnej wojny, zrodziła pytania o odpowiedzialność naukowców za swoje dzieła kształtujące kruchy ład polityczno-militarny. Sam tytuł powieści (w oryginale Dr. Bloodmoney, Or How We Got Along After The Bomb) pierwotnie miał brzmieć inaczej (In Earth's Diurnal Course lub A Terran Odyssey), jednak w ostatecznej wersji znalazło się nawiązanie do podejmującego podobne problemy, pomnikowego filmu Stanley’a Kubricka Dr. Strangelove or: How I Learned to Stop Worrying and Love the Bomb. W końcowym rozrachunku powieść skupia się wokół pytania o moralną odpowiedzialność naukowców wobec społeczności, w których żyją, jednocześnie ich demonizując i sytuując na krawędzi obłędu.
Mimo sporej ilości elementów ciekawych, uniwersalnych i wciąż aktualnych, Doktor Bluthgeld wyraźnie nosi piętno upływającego czasu. To fantastyka trochę jednak inna od współczesnej, bardziej skupiająca się na tym, co ukryte, niż na tym, co pierwszoplanowe. Więcej tu zatem wyrażonej nie wprost refleksji niż czystej akcji. To, że zdezaktualizowały się czasem naiwne przewidywania Dicka, jest raczej sugestywnym przypomnieniem czasów, kiedy powieść ta powstała niż jakąś wyraźną wadą. Wypada też zgodzić się, że to książka w pewnym sensie wyjątkowa – tak na tle reszty twórczości autora, jak i na tle całego podgatunku. Choć znajdziemy tam elementy „typowo” Dickowskie i typowo postapokalipytczne, ogólne przesłanie jest jednak całkiem pozytywne: co by się nie stało, będzie można żyć dalej, mieć swoje problemy, namiętności, kochać, kłócić się, zdradzać, zazdrościć i poświęcać się dla innych. Pytanie tylko, czy warto sięgnąć po tę książkę, aby odnaleźć kolejną uniwersalną w zamyśle opowieść. No cóż, na pewno miłośnicy nurtu „post-apo” znajda tu sporo tego, co lubią. Z pewnością pozycja ta stanowić powinna ważny element biblioteczki miłośników twórczości samego Dicka. A co z innymi? To zależy czego oczekują, ale przy odpowiednim podejściu można znaleźć całkiem sporo w tej powieści, będącej swoistym manifestem na tamte, straszne czasy.
4/6
Dick dopiero przede mną, ale pewnie zacznę od Ubika - bo już mam w domu :) Ładnie napisałeś o tym Doktorze - pewnie książka by mi się spodobała. Trzeba będzie się kiedyś za nią porozglądać :)
OdpowiedzUsuńDzięki:)
UsuńZgadzam się z całością recenzji, poza jednym, drobnym elementem. Oceną. ; ) Jak dla mnie książka ta nie odstaje poziomem (choć w rzeczy samej klimat i przesłanie ma zupełnie nietypowe dla tego pisarza) od reszty twórczości Dicka, a ta jest naprawdę wybitna. Nie znam nikogo, kto pisałby choćby podobnie.
OdpowiedzUsuńOcena, jak zawsze, jest czysto subiektywna;) Grunt żeby recenzja była rzeczowa i wnikliwa, a "numerek" to tylko dodatek. Co zaś do wyjątkowości, pełna zgoda. Tyle, że nie każdy ten styl lubi.
UsuńRecenzja ta z pewnością rzeczowa i wnikliwa jest, za co należą się pochwały oraz gratulacje. Dzięki niej wiem już, że Doktor Bluthgeld to kolejna pozycja Dicka, która, mam nadzieję już niedługo, przyozdobi moją biblioteczkę.
OdpowiedzUsuńA dzięki okładce Siudmaka zaiste zdobi zacnie;)
Usuń