Pisząc o Uczcie dla wron, wyraziłem cichą nadzieję, że jej następca – Taniec ze smokami – będzie dla George’a R.R. Martina
okazją do wyeliminowania największych słabości czwartego tomu Pieśni
Lodu i Ognia: nadmiernego rozwleczenia i przegadania pewnych fragmentów.
O naiwności! O większych różnicach nie mogło być mowy, szczególnie, że
obie te bardzo obszerne powieści w pierwotnym zamyśle Amerykanina
stanowiły całość. Czy zatem Taniec ze smokami jest czymś w rodzaju „Uczty dla wron bis” tylko z innymi bohaterami? Wydaje się, że jednak nie do końca.
Pomysł leżący u podwalin wspólnej koncepcji Uczty dla wron i Tańca ze smokami był w zasadzie bardzo prosty. Po obfitej w ważkie dla Westeros wydarzenia końcówce Nawałnicy mieczy Martin musiał „dać swojemu światu odetchnąć”: wyjaśnić sytuację polityczną, wprowadzić na arenę wydarzeń nowych bohaterów, nakreślić nową sytuację postaci, które do tej pory były głównymi graczami w grze o tron Siedmiu Królestw. Ogromna ilość przygotowanego materiału, niemożliwa do zmieszczenia w jednym tomie, sprawiła, iż Amerykanin postanowił podzielić historię na dwie powieści. Tyle że zamiast w typowy dla sag fantasy sposób dokonać cięcia w poprzek fabuły, zrobił to w poprzek świata. Dlatego tez w Uczcie dla wron obserwujemy losy tylko niektórych z głównych bohaterów Pieśni Lodu i Ognia. Taniec ze smokami miał przywrócić na arenę wydarzeń tak lubiane przez fanów serii postacie, jak Tyrion Lannister, John Snow, czy Daenerys Targaryen. Mam jednak wrażenie, że długi okres czasu, jaki upłynął miedzy premierą czwartego a piątego tomu cyklu, trochę Martina wystraszył. Postanowił on zatem w pewnym sensie załamać zaproponowany wcześniej schemat i choć większość wydarzeń najnowszej odsłony jego cyklu toczy się równolegle do wydarzeń opisanych w Uczcie dla wron, to około ¾ książki (czyli mniej więcej w połowie drugiego tomu polskiego wydania) wątki się łączą, pojawiają się choćby Arya, Cersei i Jaime, a cała opowieść już jednym, wartkim nurtem zaczyna płynąć w kierunku zbliżającej się kulminacji.
Jednym z najistotniejszych zarzutów formułowanych pod adresem Uczty dla wron było zbytnie rozciągnięcie pewnych wątków, swoisty brak polotu, sztuczne rozwlekanie wydarzeń. Jak już wspomniałem wcześniej, miało to pewne uzasadnienia natury kompozycyjnej. Taniec ze smokami jest pod tym względem w zasadzie podobny – akcja powieści w ogromnej części osadzona jest w konkretnych lokacjach. W tym przypadku są to Meereen, Mur, Winterfell, ale też i Braavos czy Królewska Przystań. Bardziej urozmaicona jest za to warstwa, nazwijmy ją, makro. Amerykanin wyraźnie decyduje się zdynamizować Pieśń Lodu i Ognia. Powoli kończy się czas spokojnych wyważonych przygotowań, a zaczyna czas działania – armie powoli się ruszają, krew się leje i, jak to u Martina, bohaterowie umierają. Znów.
Można przewrotnie stwierdzić, że największą wadą Uczty dla wron było to, iż żadna z centralnych postaci cyklu nie wyzionęła ducha. W Tańcu ze smokami autor postanawia zaspokoić krwiożercze instynkty czytelników i nie waha się usunąć z areny wydarzeń tego czy owego bohatera. A przynajmniej nie waha się sprawić takiego wrażenia. Jak to bowiem u Martina bywa, nigdy nie możemy być w stu procentach pewni, co faktycznie się wydarzyło, a „powroty z zaświatów” przestają powoli dziwić i szokować. Taki suspens jest może i ciekawy, ale jednak cokolwiek irytujący. Owszem, Amerykanin uwielbia grać wyrazistą sugestią, po to, by zaraz się z niej wycofać na z góry upatrzone pozycje, jednak po kilku obszernych tomiszczach stosowania tego typu zabiegów przestają one robić na czytelniku należyte wrażenie. Mamienie odbiorcy, mamieniem odbiorcy, wyraźnie jednak widać, że w tym szaleństwie jest pewna metoda, że w tej narastającej ilości wątków i bohaterów możemy dostrzec pewien rysujący się szlak, którym może podążyć opowieść. Podkreślam – może. Gdzie on prowadzi tak naprawdę, wie to tylko sam Martin, nam pozostają jedynie domysły. Wracając do postaci, można odnieść wrażenie, że Amerykanin zaczyna szukać pomysłów na urozmaicenie swojego cyklu. Pojawiają się bowiem nowe postaci i wątki, problem polega jednak na tym, że nie są to pomysły i wątki tak nośne, jak te zarysowane w pierwszych dwóch, trzech odsłonach Pieśni Lodu i Ognia. W zestawieniu z trochę już wyeksploatowanymi głównymi bohaterami, otrzymujemy coś, co można nazwać kotletem smacznym, w ciekawy sposób przyprawionym, podanym z nowymi dodatkami, ale jednak nie mamy żadnej wątpliwości, że jest to kotlet odgrzewany. Postacie wykreowane przez Martina intrygowały swoim kolorytem, przemianami, dojrzewaniem… i nagle gdzieś to zniknęło. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu statyczności (Daenerys, Cersei) a czasem wręcz infantylizacji (Tyrion) bohaterów cyklu. Zresztą samo rozłożenie akcentów między poszczególnymi postaciami jest cokolwiek kontrowersyjne. Bohaterowie, których wątki rodziły nadzieję na ciekawe rozwinięcie, bywają traktowani zdawkowo (Bran), podczas gdy inni, na pozór kluczowi, prowadzeni są przez autora w sposób niezwykle asekuracyjny: obszerny, naładowany detalami, unikający skrótów, a w rezultacie mało dynamiczny, nudny i przegadany (Tyrion).
Taniec ze smokami to książka dobra, chyba minimalnie lepsza od poprzedniczki. Jest tu mnóstwo tego, na co u Martina można liczyć niezawodnie – złożoną, intrygująca fabułę, umiejętne budowanie napięcia, efektowne zwroty akcji, niebanalnych bohaterów i ogromny rozmach. Znów trup ściele się gęsto, znów robi się epicko, znów zdarza się zaskoczonemu czytelnikowi spytać: „ale jak to?!”. Czyli: jest dobrze. Z drugiej strony odnoszę wrażenie, że Pieśń Lodu i Ognia trochę stanęła w miejscu. Mimo nowych bohaterów, nabierających tempa wydarzeń i fabularnych twistów jest tu sporo wtórności. Główni bohaterowie już nie zaskakują, zgubił się gdzieś subtelny dowcip zastąpiony przez trochę toporny slapstickowy humor (typu: Tyrion na świni), a i martinowskie gry z czytelnikiem trochę już nużą. W dodatku nie mogę się oprzeć wrażeniu, ze Amerykanin wpadł w typową pułapkę epickich cykli fantasy, a mianowicie zgubił wyraźne powieściowe proporcje, obecne jeszcze w pierwszych trzech tomach Pieśni Lodu i Ognia. Brak tu wyraźnej struktury: początku, rozwinięcia i zakończenia. Jest raczej wielowątkowa historia – złożona, ale zlewająca się powoli w jedno. Może to jest bardziej „realistyczne”, w końcu życie to nie powieść. Niemniej jednak od literatury na najwyższym poziomie oczekiwałbym zachowywania pewnych form. Trzymanie się ich było jednym z wyróżników Martina na tle innych pisarzy fantasy. I choć wciąż tworzy on literaturę na niezwykle wysokim poziomie, trudno jednak nie dostrzec różnicy poziomów między początkowymi a najnowszymi tomami Pieśni Lodu i Ognia. Najważniejsze jednak, że Taniec ze smokami wreszcie się ukazał, a czytelnicy, bez zawodu, mogą wybrać się w kolejna podróż do Westeros. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że na Winds of Winter nie będziemy musieli czekać zbyt długo. Bo co by o twórczości Martina nie myśleć, wciąż warto go czytać.
Pomysł leżący u podwalin wspólnej koncepcji Uczty dla wron i Tańca ze smokami był w zasadzie bardzo prosty. Po obfitej w ważkie dla Westeros wydarzenia końcówce Nawałnicy mieczy Martin musiał „dać swojemu światu odetchnąć”: wyjaśnić sytuację polityczną, wprowadzić na arenę wydarzeń nowych bohaterów, nakreślić nową sytuację postaci, które do tej pory były głównymi graczami w grze o tron Siedmiu Królestw. Ogromna ilość przygotowanego materiału, niemożliwa do zmieszczenia w jednym tomie, sprawiła, iż Amerykanin postanowił podzielić historię na dwie powieści. Tyle że zamiast w typowy dla sag fantasy sposób dokonać cięcia w poprzek fabuły, zrobił to w poprzek świata. Dlatego tez w Uczcie dla wron obserwujemy losy tylko niektórych z głównych bohaterów Pieśni Lodu i Ognia. Taniec ze smokami miał przywrócić na arenę wydarzeń tak lubiane przez fanów serii postacie, jak Tyrion Lannister, John Snow, czy Daenerys Targaryen. Mam jednak wrażenie, że długi okres czasu, jaki upłynął miedzy premierą czwartego a piątego tomu cyklu, trochę Martina wystraszył. Postanowił on zatem w pewnym sensie załamać zaproponowany wcześniej schemat i choć większość wydarzeń najnowszej odsłony jego cyklu toczy się równolegle do wydarzeń opisanych w Uczcie dla wron, to około ¾ książki (czyli mniej więcej w połowie drugiego tomu polskiego wydania) wątki się łączą, pojawiają się choćby Arya, Cersei i Jaime, a cała opowieść już jednym, wartkim nurtem zaczyna płynąć w kierunku zbliżającej się kulminacji.
Jednym z najistotniejszych zarzutów formułowanych pod adresem Uczty dla wron było zbytnie rozciągnięcie pewnych wątków, swoisty brak polotu, sztuczne rozwlekanie wydarzeń. Jak już wspomniałem wcześniej, miało to pewne uzasadnienia natury kompozycyjnej. Taniec ze smokami jest pod tym względem w zasadzie podobny – akcja powieści w ogromnej części osadzona jest w konkretnych lokacjach. W tym przypadku są to Meereen, Mur, Winterfell, ale też i Braavos czy Królewska Przystań. Bardziej urozmaicona jest za to warstwa, nazwijmy ją, makro. Amerykanin wyraźnie decyduje się zdynamizować Pieśń Lodu i Ognia. Powoli kończy się czas spokojnych wyważonych przygotowań, a zaczyna czas działania – armie powoli się ruszają, krew się leje i, jak to u Martina, bohaterowie umierają. Znów.
Można przewrotnie stwierdzić, że największą wadą Uczty dla wron było to, iż żadna z centralnych postaci cyklu nie wyzionęła ducha. W Tańcu ze smokami autor postanawia zaspokoić krwiożercze instynkty czytelników i nie waha się usunąć z areny wydarzeń tego czy owego bohatera. A przynajmniej nie waha się sprawić takiego wrażenia. Jak to bowiem u Martina bywa, nigdy nie możemy być w stu procentach pewni, co faktycznie się wydarzyło, a „powroty z zaświatów” przestają powoli dziwić i szokować. Taki suspens jest może i ciekawy, ale jednak cokolwiek irytujący. Owszem, Amerykanin uwielbia grać wyrazistą sugestią, po to, by zaraz się z niej wycofać na z góry upatrzone pozycje, jednak po kilku obszernych tomiszczach stosowania tego typu zabiegów przestają one robić na czytelniku należyte wrażenie. Mamienie odbiorcy, mamieniem odbiorcy, wyraźnie jednak widać, że w tym szaleństwie jest pewna metoda, że w tej narastającej ilości wątków i bohaterów możemy dostrzec pewien rysujący się szlak, którym może podążyć opowieść. Podkreślam – może. Gdzie on prowadzi tak naprawdę, wie to tylko sam Martin, nam pozostają jedynie domysły. Wracając do postaci, można odnieść wrażenie, że Amerykanin zaczyna szukać pomysłów na urozmaicenie swojego cyklu. Pojawiają się bowiem nowe postaci i wątki, problem polega jednak na tym, że nie są to pomysły i wątki tak nośne, jak te zarysowane w pierwszych dwóch, trzech odsłonach Pieśni Lodu i Ognia. W zestawieniu z trochę już wyeksploatowanymi głównymi bohaterami, otrzymujemy coś, co można nazwać kotletem smacznym, w ciekawy sposób przyprawionym, podanym z nowymi dodatkami, ale jednak nie mamy żadnej wątpliwości, że jest to kotlet odgrzewany. Postacie wykreowane przez Martina intrygowały swoim kolorytem, przemianami, dojrzewaniem… i nagle gdzieś to zniknęło. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu statyczności (Daenerys, Cersei) a czasem wręcz infantylizacji (Tyrion) bohaterów cyklu. Zresztą samo rozłożenie akcentów między poszczególnymi postaciami jest cokolwiek kontrowersyjne. Bohaterowie, których wątki rodziły nadzieję na ciekawe rozwinięcie, bywają traktowani zdawkowo (Bran), podczas gdy inni, na pozór kluczowi, prowadzeni są przez autora w sposób niezwykle asekuracyjny: obszerny, naładowany detalami, unikający skrótów, a w rezultacie mało dynamiczny, nudny i przegadany (Tyrion).
Taniec ze smokami to książka dobra, chyba minimalnie lepsza od poprzedniczki. Jest tu mnóstwo tego, na co u Martina można liczyć niezawodnie – złożoną, intrygująca fabułę, umiejętne budowanie napięcia, efektowne zwroty akcji, niebanalnych bohaterów i ogromny rozmach. Znów trup ściele się gęsto, znów robi się epicko, znów zdarza się zaskoczonemu czytelnikowi spytać: „ale jak to?!”. Czyli: jest dobrze. Z drugiej strony odnoszę wrażenie, że Pieśń Lodu i Ognia trochę stanęła w miejscu. Mimo nowych bohaterów, nabierających tempa wydarzeń i fabularnych twistów jest tu sporo wtórności. Główni bohaterowie już nie zaskakują, zgubił się gdzieś subtelny dowcip zastąpiony przez trochę toporny slapstickowy humor (typu: Tyrion na świni), a i martinowskie gry z czytelnikiem trochę już nużą. W dodatku nie mogę się oprzeć wrażeniu, ze Amerykanin wpadł w typową pułapkę epickich cykli fantasy, a mianowicie zgubił wyraźne powieściowe proporcje, obecne jeszcze w pierwszych trzech tomach Pieśni Lodu i Ognia. Brak tu wyraźnej struktury: początku, rozwinięcia i zakończenia. Jest raczej wielowątkowa historia – złożona, ale zlewająca się powoli w jedno. Może to jest bardziej „realistyczne”, w końcu życie to nie powieść. Niemniej jednak od literatury na najwyższym poziomie oczekiwałbym zachowywania pewnych form. Trzymanie się ich było jednym z wyróżników Martina na tle innych pisarzy fantasy. I choć wciąż tworzy on literaturę na niezwykle wysokim poziomie, trudno jednak nie dostrzec różnicy poziomów między początkowymi a najnowszymi tomami Pieśni Lodu i Ognia. Najważniejsze jednak, że Taniec ze smokami wreszcie się ukazał, a czytelnicy, bez zawodu, mogą wybrać się w kolejna podróż do Westeros. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że na Winds of Winter nie będziemy musieli czekać zbyt długo. Bo co by o twórczości Martina nie myśleć, wciąż warto go czytać.
4,5/6
Miałam nieco podobne wrażenia co do "Tańca ze smokami" odnośnie gubienia struktury, jednak dałabym mu nieco wyższą ocenę - może to po prostu objaw fangirlowania . Martin manipuluje naszymi odczuciami i wyobrażeniami odnośnie tego, jak toczy się akcja, ale podsuwa nam aluzje, co do tego, co będzie dalej. Mnie to, w przeciwieństwie do Ciebie nie nuży. Myślę, że w kolejnym tomie istotna okaże się tajemnica Lyanny Stark... i że wielu bohaterów trzeba będzie w kolejnym tomie uśmiercić. Czy moje przewidywania okażą się słuszne, czy dobrze domyślam się, kto jest "trzecim smokiem", zobaczymy. Podobno Martin ma już 200 stron i planuje skończyć kolejny tom w przeciągu dwóch lat.
OdpowiedzUsuńJak skończy to się ucieszę. Oby szybko.
UsuńMam w planach, oj, mam w planach :D
OdpowiedzUsuńZnaczy się dobre plany:)
UsuńNie wiem czy czytałeś moją recenzję (http://shadowmage.nast.pl/2011/08/george-r-r-martin-taniec-ze-smokami-recenzja/), ale wnioski mamy dosyć podobne. Dodałbym jeszcze kilka irytujacych elementów, jak powtarzanie tych samych kwestii czy wprowadzenie postaci i wątków nic nie wnoszących do całości; a nawet nie służących nakreśleniu tła.
OdpowiedzUsuńWydaje mi się, że wszystko co złe zaczęło się w momencie, kiedy Martin zbyt pokochał świat i bohaterów (co nie przeszkadza mu ich zabijać :P) - wtedy zaczął opisywać każdy detal, każde wydarzenie. Wcześniej dużo dowiadywaliśmy się z krótkich retrospekcji, plotek, wiadomości przyniesionych przez kruki - nawet jeśli były to wydarzenia kluczowe dla fabuły. Teraz narrator jest wszędzie: tam gdzie potrzeba, i tam gdzie nie.
Twoją reckę czytałem, ale dopiero po napisaniu swojej. Ogólnie, nie lubię za bardzo czytać recenzji innych przed napisaniem własnej. Przynajmniej jeśli chodzi o książki, które na 100% mam w planach. Co innego z rzeczami, o których nic nie wiem, albo nie mam jednoznacznie sprecyzowanych planów (no i takich, których ewidentnie czytać nie chcę;). Natomiast czytałem Twoją recenzję (plus wypowiedzi na ZB) później. I zasadniczo się zgadzam - bardzo brakuje dynamizujących całość skrótów. A co do pokochania świata przez samego autora... no cóż, nie jestem pewien czy to to, czy to raczej kwestia "pompowania" cyklu (czy to dla kasy, czy to z niemocy twórczej)
UsuńTeż raczej nie czytam recenzji przed :)
UsuńJak gadałem z Martinem, to wychodziło z niego takie małe dziecko cieszące się swoimi zabawkami. Potrafił długo gadać o jakiś totalnych duperelach, których zupełnie w książce się nie zauważa. Sądzę więc, że moja wersja jest właściwsza - kasy wszak mu przecież nie brakuje, a z różnych ochłapów rzucanych w wielu miejscach wynika, że jednak cały czas wie jak ma się to skończyć i kluczowe zwroty akcji ma opracowane.
Czytam to 5 lat później i Wichrów zimy nadal nie ma :)
OdpowiedzUsuń