środa, 3 kwietnia 2013

ßehemot - Peter Watts - recenzja z portalu Fantasta.pl

Twórczość Petera Wattsa można uznać za swoisty fenomen. Współcześnie niewielu jest bowiem pisarzy, którzy tworzyliby science fiction, które z czystym sumieniem można opatrzyć mianem „hard”. Kanadyjczyk zaś w niemal każdym ze swoich tekstów funduje nam solidną naukową podbudowę, bawiąc się w spekulacje i odnosząc do najnowszych odkryć. Z drugiej strony daleko mu do optymistycznej, twardej fantastyki z lat jej rozkwitu. Świat Wattsa jest brutalny, depresyjny, a jego bohaterów można bez przesady określić jako zbieraninę psychopatów i wykolejeńców. Tak jest również w wieńczącym trylogię ryfterów ßehemocie.


Muszę przyznać, że najnowsza premiera Ars Machiny była w zasadzie jedyną książką planowaną na 2013 r., na której wydanie faktycznie czekałem. Jest bowiem w pisarstwie Kanadyjczyka coś takiego, co nie pozwala przejść wokół jego twórczości obojętnie, tym bardziej, że poprzednie części cyklu – Rozgwiazda i Wir zrobiły na mnie całkiem niezłe wrażenie. ßehemot jest w ścisłym sensie kontynuacją i zwieńczeniem cyklu, a podjęte w nim wątki w zdecydowanej większości zakorzenione są w fabule części poprzednich. Przed rozpoczęciem lektury zastanawiałem się, jaki ton przyjmie Watts tym razem. Otwierająca trylogię Rozgwiazda była bardzo stonowana, klaustrofobiczna, mocno skupiona na psychologii bohaterów i budowaniu klimatu (no może jeszcze wprowadzała parę świetnych fabularnych „gadżetów”), z kolei Wir stanowił wręcz jej przeciwieństwo, pokazując obraz pożogi i zniszczenia o epickich wręcz rozmiarach. W ßehemocie Watts wpisuje się gdzieś pomiędzy te dwie skrajności. Znów mamy zatem dno oceanu, znów mamy epicki obraz zniszczenia świata, znów pojawia się nieznane biologiczne zagrożenie dla życia pod znaną nam postacią. No i znów mamy Lenie Clarke, Kena Lubina i Achillesa Dejardinsa w rolach głównych. Tu pewne zaskoczenie, mam bowiem wrażenie, że w trzeciej części trylogii ryfterów to właśnie Lubin i Dejardins wysuwają się na pierwszy plan. Lenie zrobiła już, co miała zrobić – zniszczyła świat. Teraz czas na większych psychopatów. Daje to Kanadyjczykowi, po raz kolejny zresztą, ogromne pole do popisu przy tworzeniu psychologii postaci. Pole wykorzystane zresztą w bardzo dobry sposób. Utrzymane w typowym dla kultury północnoamerykańskiej, lekko freudowskim tonie psychologizowania, z wyraźnym osadzeniem postaci, ich problemów, skłonności i motywacji w okresie dzieciństwa, historii i przeżyć. Powieść Wattsa jest w znacznej mierze studium walki bohaterów z samymi sobą, analizą zachowań niezwykłych ludzi w niezwykłych sytuacjach. Wszystko to stanowi jednak tylko część konstrukcji opartej na całkiem niezłej fabule. Nie ma tu co prawda specjalnego zaskoczenia, raczej konsekwentne dążenie w kierunku rozwiązania napięcia fabularnego zbudowanego w Rozgwieździe i Wirze. Ogólnie rzecz biorąc, jest jednak ciekawie, akcja toczy się wartko, kilkakrotnie wywodząc czytelnika w pole. Finał natomiast zdaje się dość oczywisty, choć trudno mówić o rozczarowaniu. Po prostu, Watts nie jest pisarzem, który odpalałby jakieś wielkie fajerwerki… choć efekt finalny i tak jest więcej niż dobry. Jest to zatem godne zakończenie jednej z najciekawszych fantastycznych trylogii ostatnich kilkunastu lat
.
Jest kilka przyczyn, dla których warto sięgnąć po prozę Wattsa. Niewątpliwie należą do nich: świetnie dopracowana strona naukowa, ciekawe pomysły i wciągająca akcja. Ale jest coś jeszcze. Można by się spodziewać, że autor, który zaludnia karty swych dzieł postaciami tak skrajnie sprowadzonymi do wymiaru biologicznych maszyn kierujących się podstawowymi instynktami, stanowiących momentami wręcz wypadkową własnej fizyczności i oddziaływania otoczenia, stworzy prozę raczej opisową, mechaniczną. Jest to jednak literatura wręcz kipiąca emocjami. Fakt, emocjami często bardzo negatywnymi, ale jednak dającymi Lenie, Kenowi czy Achillesowi duszę. I nie ma tu znaczenia, że jest to dusza mroczna i zbrukana. Wciąż są to postaci potrafiące przykuć uwagę czytelnika. Tak rozumiana trylogia ryfterów jest więc także historią o odkupieniu i przebudowie. No i o tym, jak chwiejny jest nasz świat i jak niewiele o nim wiemy. W tym sensie tak ßehemot, jak i poprzednie części cyklu są współczesną wariacją na temat jednego z centralnych motywów fantastyki jako konwencji w całej jej historii. I chyba zasłużenie powinno się trylogię Wattsa traktować jako pozycję już teraz klasyczną. Jest to po prostu porcja świetnej literatury, która może nie należy do lekkich, łatwych i przyjemnych, ale robi spore wrażenie, które na długo zapada w pamięć.

Twórczość Petera Wattsa można uznać za swoisty fenomen. Współcześnie niewielu jest bowiem pisarzy, którzy tworzyliby science fiction, które z czystym sumieniem można opatrzyć mianem „hard”. Kanadyjczyk zaś w niemal każdym ze swoich tekstów funduje nam solidną naukową podbudowę, bawiąc się w spekulacje i odnosząc do najnowszych odkryć. Z drugiej strony daleko mu do optymistycznej, twardej fantastyki z lat jej rozkwitu. Świat Wattsa jest brutalny, depresyjny, a jego bohaterów można bez przesady określić jako zbieraninę psychopatów i wykolejeńców. Tak jest również w wieńczącym trylogię ryfterów ßehemocie.

Muszę przyznać, że najnowsza premiera Ars Machiny była w zasadzie jedyną książką planowaną na 2013 r., na której wydanie faktycznie czekałem. Jest bowiem w pisarstwie Kanadyjczyka coś takiego, co nie pozwala przejść wokół jego twórczości obojętnie, tym bardziej, że poprzednie części cyklu – Rozgwiazda i Wir zrobiły na mnie całkiem niezłe wrażenie. ßehemot jest w ścisłym sensie kontynuacją i zwieńczeniem cyklu, a podjęte w nim wątki w zdecydowanej większości zakorzenione są w fabule części poprzednich. Przed rozpoczęciem lektury zastanawiałem się, jaki ton przyjmie Watts tym razem. Otwierająca trylogię Rozgwiazda była bardzo stonowana, klaustrofobiczna, mocno skupiona na psychologii bohaterów i budowaniu klimatu (no może jeszcze wprowadzała parę świetnych fabularnych „gadżetów”), z kolei Wir stanowił wręcz jej przeciwieństwo, pokazując obraz pożogi i zniszczenia o epickich wręcz rozmiarach. W ßehemocie Watts wpisuje się gdzieś pomiędzy te dwie skrajności. Znów mamy zatem dno oceanu, znów mamy epicki obraz zniszczenia świata, znów pojawia się nieznane biologiczne zagrożenie dla życia pod znaną nam postacią. No i znów mamy Lenie Clarke, Kena Lubina i Achillesa Dejardinsa w rolach głównych. Tu pewne zaskoczenie, mam bowiem wrażenie, że w trzeciej części trylogii ryfterów to właśnie Lubin i Dejardins wysuwają się na pierwszy plan. Lenie zrobiła już, co miała zrobić – zniszczyła świat. Teraz czas na większych psychopatów. Daje to Kanadyjczykowi, po raz kolejny zresztą, ogromne pole do popisu przy tworzeniu psychologii postaci. Pole wykorzystane zresztą w bardzo dobry sposób. Utrzymane w typowym dla kultury północnoamerykańskiej, lekko freudowskim tonie psychologizowania, z wyraźnym osadzeniem postaci, ich problemów, skłonności i motywacji w okresie dzieciństwa, historii i przeżyć. Powieść Wattsa jest w znacznej mierze studium walki bohaterów z samymi sobą, analizą zachowań niezwykłych ludzi w niezwykłych sytuacjach. Wszystko to stanowi jednak tylko część konstrukcji opartej na całkiem niezłej fabule. Nie ma tu co prawda specjalnego zaskoczenia, raczej konsekwentne dążenie w kierunku rozwiązania napięcia fabularnego zbudowanego w Rozgwieździe i Wirze. Ogólnie rzecz biorąc, jest jednak ciekawie, akcja toczy się wartko, kilkakrotnie wywodząc czytelnika w pole. Finał natomiast zdaje się dość oczywisty, choć trudno mówić o rozczarowaniu. Po prostu, Watts nie jest pisarzem, który odpalałby jakieś wielkie fajerwerki… choć efekt finalny i tak jest więcej niż dobry. Jest to zatem godne zakończenie jednej z najciekawszych fantastycznych trylogii ostatnich kilkunastu lat
.
Jest kilka przyczyn, dla których warto sięgnąć po prozę Wattsa. Niewątpliwie należą do nich: świetnie dopracowana strona naukowa, ciekawe pomysły i wciągająca akcja. Ale jest coś jeszcze. Można by się spodziewać, że autor, który zaludnia karty swych dzieł postaciami tak skrajnie sprowadzonymi do wymiaru biologicznych maszyn kierujących się podstawowymi instynktami, stanowiących momentami wręcz wypadkową własnej fizyczności i oddziaływania otoczenia, stworzy prozę raczej opisową, mechaniczną. Jest to jednak literatura wręcz kipiąca emocjami. Fakt, emocjami często bardzo negatywnymi, ale jednak dającymi Lenie, Kenowi czy Achillesowi duszę. I nie ma tu znaczenia, że jest to dusza mroczna i zbrukana. Wciąż są to postaci potrafiące przykuć uwagę czytelnika. Tak rozumiana trylogia ryfterów jest więc także historią o odkupieniu i przebudowie. No i o tym, jak chwiejny jest nasz świat i jak niewiele o nim wiemy. W tym sensie tak ßehemot, jak i poprzednie części cyklu są współczesną wariacją na temat jednego z centralnych motywów fantastyki jako konwencji w całej jej historii. I chyba zasłużenie powinno się trylogię Wattsa traktować jako pozycję już teraz klasyczną. Jest to po prostu porcja świetnej literatury, która może nie należy do lekkich, łatwych i przyjemnych, ale robi spore wrażenie, które na długo zapada w pamięć.

5/6

1 komentarz:

  1. Już sie ucieszyłam, że tyle tekstu, a tu sie okazało, że dwa razy wkleiło się to samo :(

    Z uporem maniaka podczas dyskusji sieciowych powołuję sie na Wattsa - tylko czekam, aż ktoś mi (słusznie!!) wytknie, że się mądrzę, a czytałam tylko jednego współczesnego autora :P Czy mógłbyś mi może polecić kogoś na tym samym poziomie współczesnej hard SF? Może być Polak, może być obcokrajowiec, byle w tłumaczeniu, bo mój angielski na aż takie hard nie pozwala.

    W sumie muszę też poszukać po nazwiskach opowiadań z NF - kilka mocnych hard SF by się znalazło, może są i książki po polsku tych autorów.

    Cranberry

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...