Jak wspomniałem przy okazji
recenzowania Avengers: Impas postanowiłem
dać WKKM kolejną szansę. Sięgnąłem więc po wzbudzający sporo kontrowersji tom
otwierający Kolekcję Hachette. I już na wstępie muszę zaznaczyć, że mieszane
odczucia, które miałem po lekturze historii z Thorem i Iron Manem w rolach
głównych, bynajmniej nie zostały rozwiane. Ale po kolei. Przede wszystkim
ciekaw byłem jaki będzie mój odbiór tej historii kilka lat po tym, jak
zetknąłem się z nią po raz pierwszy, jeszcze w Dobrym Komiksie. Pamiętałem ją
bowiem jak przez mgłę. Z drugiej strony nazwiska twórców obiecywały całkiem
sporo – J. Michael Straczynski jest
jednym z najbardziej rozpoznawalnych twórców (mi zapadł w pamięć, o dziwo,
bardziej przez serial Babylon 5 czy
komiks Rising Stars, niż przez swoją
pracę dla Marvela czy DC), zaś do kreski Johna
Romity Juniora mam sentyment jeszcze od czasu Daredevila stworzonego przez rzeczonego artystę wraz z Frankiem
Millerem, czy choćby dzięki kapitalnym rysunkom w Punisher: War Zone. Co prawda jego kreska od tego czasu wyraźnie
się zmieniła, stała się znacznie bardziej przerysowana w lekko McFarlane’owskim
stylu (co jest według mnie niewątpliwym plusem). Wbrew własnym wcześniejszym
deklaracjom, mój apetyt na te pozycję był zatem niemały. Koniec końców postać Pająka
darzę niemałą sympatią – między innymi od wydawanych przez Tm-Semic komiksów z
nim w roli głównej zaczęła się moja przygoda z amerykańskim komiksem (no dobra…
w okolicach 1990 roku miałem jeszcze wydanego przez Alma Press Supermana – 50 lat i Elektrę Franka Millera). Kiedy więc
zacząłem lekturę…
… bardzo trudno było mi się od
niej oderwać. Trochę to dziwne, bo scenariusz Straczynskiego jest w kilku miejscach mocno naciągany. Ot, pojawia
się ktoś, nie wiadomo skąd, który zaskakująco dużo wie, a chwilę potem jeszcze
jeden, który nie dość, że sporo wie, to jeszcze jest przekozakiem i jakoś tak się
składa, że upatrzył sobie akurat Parkera. Trochę się poganiają po mieście,
nakładą sobie po gębach, będzie „naprawdę groźnie”, ale ostatecznie jakimś
cudem Spider-Man wyjdzie z sytuacji żywy. Serio? Taki trochę scenariusz znikąd
i donikąd, w sumie historia jakich w komiksach superbohaterskich wiele, pełna
sporych, irytujących dziur. Ale! Tym razem, po „ale” nastąpią jednak pochwały bowiem
Straczynskiemu kilka rzeczy udało się
co najmniej nieźle. Przede wszystkim, co akurat wcale nie jest oczywiste, a o czym
już wspomniałem, Powrót do domu naprawdę mnie wciągnął. Historia płynie wartko a
napięcie budowane jest całkiem nieźle, choć w dość oczywisty sposób. Nieco
brakuje jakiegoś wyraźniejszego twistu, ale idzie przymknąć na to oko. Drugim z
elementów wartych uwagi jest próba skonfrontowania Pająka z jego przeszłością i
rzucenia nowego światła na korzenie tej postaci. Ok, Spider-Man to bohater
kanoniczny i ciężko jest przy jego originie głębiej pogmerać, jednak zasianie
tu i ówdzie wątpliwości u samego bohatera uważam za zabieg wielce udany. Tym bardziej,
że dochodzi tu jeszcze jeden, nowy element – nadanie zdolnościom Parkera
elementu magicznego, związanego z mocą zwierzęcych totemów. Muszę przyznać, że
jest to bardzo zgrabne wykorzystanie faktu, iż antagonistami człowieka-pająka
są często postacie inspirowane innymi zwierzętami (od sępa i ośmiornicy, przez
pumę, nosorożca, aż po jaszczurkę), wprowadzająca do świata Spider-Mana nieco
mistycyzmu. Rysunki Romity Jr’a niczego
mi co prawda nie urwały, ale są całkiem przyzwoite, teksty Pająka nie raz i nie
dwa wywołują uśmiech na twarzy, a dodatki w polskim wydaniu są również całkiem
niezłe – czego chcieć więcej?
No cóż, odpowiedź na to pytanie
jest całkiem prosta – opowieści nie opartej na postaciach „znikąd” w odniesieniu
do dotychczasowej historii Pająka, mniej naciąganej. Po prostu. Sam pomysł,
który legł u podłoża Powrotu do domu był bowiem znakomity
i pewnie byłby dość trudny do realizacji przy wykorzystaniu któregoś z
dotychczasowych arcywrogów Spider-Mana. Z drugiej jednak strony jedne z
najwspanialszych historii z Parkerem w roli głównej bynajmniej nie wymagały
tworzenia mu jednorazowych antagonistów – weźmy choćby doskonałe Torment czy niedawno opublikowane u nas po
raz kolejny Ostatnie łowy Kravena. Widać
jednak wyraźnie, że Straczynski obejmując ster w The Amazing Spider-Man poszukiwał nowego początku dla tej postaci.
Udało się połowicznie, lecz mimo wyraźnych wad historia opowiedziana w Powrocie
do domu jest moim zdaniem warta uwagi. A to oznacza, iż wkrótce pewnie
ponownie sięgnę po kolekcję Hachette. W międzyczasie zaś postaram się
przypomnieć czytelnikom parę komiksów wydanych jeszcze przez TM-Semic i
sprawdzić jak bronią się z perspektywy lat. Ale to dopiero za jakiś czas :)
4/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz