Chyba każdy z nas ma na półce takie zakupione niegdyś
pod wpływem chwili książki, nabyte zdawałoby się wbrew wszelkiemu
rozsądkowi. Niby wiemy, że autor raczej taki sobie, temat średnio
ciekawy, opinie fatalne, w kolejce kilkadziesiąt innych pozycji, a
jednak jakimś cudem dokonujemy zakupu, który ląduje potem na półce na
czas bliżej nieokreślony. Mimo wszystko zdarza się, iż po przyjęciu
przez papier odpowiedniej ilości kurzu (swoją drogą, obawiam się, że
miłośnicy e-wydań napotykają pewne problemy z dopełnieniem tego „punktu
programu”) pchnięci impulsem postanawiamy po taką odleżaną książkę
sięgnąć. Czytelnicze doświadczenia, które potem następują, zaskakująco
często określane bywają jako „niezapomniane”… niestety, nie zawsze w
pozytywnym tego słowa znaczeniu.
W moim przypadku przykładem powieści, która czekała na swój moment ładnych parę lat, było Hell-P Eugeniusza Dębskiego. Książkę kupiłem kiedyś okazyjnie, bo w sumie miała co najmniej kilka elementów potrafiących przykuć moją uwagę: mity Cthulhu w polskim klimacie, Wrocław, sensacyjny klimat – w sumie „czemu nie?”. Ostatecznie jednak musiało upłynąć sporo wody w Odrze, żebym wreszcie zdobył się na lekturę – akurat miałem ochotę na pozycję lekką i szybką. Pewnego październikowego poranka spiesząc się na tramwaj, chwyciłem z półki niedawno odkurzony egzemplarz (odpowiednia warstwa kurzu jest w przypadku takich książek absolutnie obligatoryjna), po czym zasiadłszy w wagonie linii nr 1 na luksusowym, plastikowym krzesełku oddałem się lekturze. Już chwilę później pojawiło się swoiste osłupienie, które zniknęło chyba dopiero kilka dni później, po skończeniu tej osobliwej, czytelniczej przygody.
W najogólniejszym zarysie Hell-P jest
powieścią z pogranicza sensacji i horroru, w której agent ABW Kamil
Stochard zostaje przydzielony amerykańskiemu agentowi o bliżej
nieokreślonej afiliacji w celu przeprowadzenia supertajnej misji. W
tym miejscu mogą pojawić się spojlery, zatem jeśliś drogi Czytelniku nie
przerwał jeszcze lektury i wciąż tkwisz w postanowieniu zapoznania się z
całością książki w stanie błogiej fabularnej nieświadomości, przejdź,
proszę, do kolejnego akapitu. Przedstawiony powyżej zarys nie oddaje
bowiem całości kuriozalnego konceptu tak pomyślanej fabuły . Uzupełniają
go bowiem dotyczący głównego bohatera i wyraźnie eksponowany,
aczkolwiek kompletnie bezsensowny, wątek homoseksualny, oczywiste w
ramach przyjętej konwencji polskie korzenie amerykańskiego likwidatora,
no i crème de la crème tej powieści, czyli guimony – pomioty
Cthulhu przybierające zwykle formę ludzi w podeszłym wieku. W narracji
nie brakuje zatem scen w kolejce do MOPS-u , walk z pochodzącymi nie z
tego świata moherowymi beretami czy też wstrząsających opisów
staruszków, szarżujących na dzielnych likwidatorów. Pełno tu akcji,
przetwardzielskich dialogów rodem z filmów sensacyjnych klasy B, pojawia
się nawet kilka całkiem zgrabnych zwrotów fabuły. Tyle, że nie mogę się
oprzeć wrażeniu że coś jednak w tej powieści nie wyszło.Wydaje się, że
Hell-P miał być w swoim założeniu pastiszem zarówno
konwencji sensacyjnej, jak i kolejnych wariacji na temat
lovecraftowskiej mitologii. Umiejętna literacka gra z pewnymi schematami
wymaga jednak bardzo subtelnego balansowania, niejako na ostrzu noża.
Tyle tylko, że gdy omsknie nam się noga, bardzo łatwo z tego ostrza
spaść, a co gorsza – jeszcze się pokaleczyć. To przydarzyło się Dębskiemu – Hell-P
jest co najwyżej parodią operującą wyostrzeniami i groteską w sposób,
który może na chwilę zainteresować, ale po kilkudziesięciu stronach
zamiast uśmiechu częściej wywołuje zażenowanie i znudzenie. Nie wnikając
zupełnie w warsztat autora, można stwierdzić w tym przypadku, że jazda
po bandzie nie obyła się bezboleśnie.
Lekturę pierwszej części perypetii agenta Stocharda
będę pewnie pamiętał długo – w tym sensie niewątpliwie jest to książka,
która nie pozostawia czytelnika obojętnym. Nie jest to też powieść,
którą mógłbym ocenić jako jednoznacznie złą. Wrocławski autor mniej lub
bardziej świadomie wypracował wybitnie rozrywkową,
humorystyczno-sensacyjną formułę, która pewnie trafi w gusta niejednego
amatora lekkiej prozy tramwajowej. Ostateczne jednak nie mogę się pozbyć
cierpkiego posmaku przesady, wypełzającego niczym macki z każdej
niemal strony tej książki, z każdej sceny i dialogu. Być może, gdyby
wgłębić się w tekst, udałoby się odnaleźć tam coś, co skłoniłoby mnie do
bardziej przychylnego spojrzenia na Hell-P i zainteresowania się jej kontynuacjami – Moherfucker i Russian Impossible.
Problem w tym, że książka zniechęca do głębszej refleksji nad jej
treścią. I może lepiej, żeby tak zostało – jako skrajnie
przejaskrawiona, czysto rozrywkowa parodia jest jeszcze w stanie się
obronić. No bo chyba nikt mi nie powie, że pomioty Cthulhu udające
staruszków to literatura „na poważnie”.
2,5/6
Nie czytałem nic wspomnianego wyżej autora, ale opis zupełnie do tego nie zachęca.
OdpowiedzUsuń"Śmierć Magów z Yara" swego czasu miała jedną z najgorszych całościowych ocen na Fantaście (w sumie dalej ma bodaj 1.8). Btw. szkoda, zż tej opcji już nie ma - było wiadomo czego unikać... albo co czytać dla beki :P
UsuńSwego czasu lubiłem serię o Owenie Yeatsie - czerniawe kryminały z ultraklasycznym prywatnym detektywem, tyle, że w przyszłości.
UsuńDużo uroku miał też debiutancki zbiór opowiadań autora.
Maćku, jesteś prawdziwie łaskawy dla tego szmatławca. U mnie co prawda grała ona bardzo poważną funkcję, zastępując złamaną nóżkę w jednym z mebli, no ale autor chyba nie o takim przyjęciu marzył. To było takie złe...!
OdpowiedzUsuńKurcze tak złe, że aż kusi, żeby samej sprawdzić i się pośmiać...
OdpowiedzUsuńJest to chyba jedyny rozsądny powód dla którego można po tę książkę sięgnąć. Ale prawdę mówiąc jest tyle lepszych rzeczy, że szkoda czasu. serio
UsuńHell-P to dobre czytadło weekendowe, bo Dębski jako rasowy diler rozrywki, potrafi zabawić i rozluźnić.
OdpowiedzUsuń