Tak to zwykle bywa, że obserwując pisarskie kariery
sztandarowych postaci literatury popularnej (choć czy tylko?) bez trudu
można dostrzec jak ich styl się zmieniał, dojrzewał, jak nabierali
umiejętności, obycia z klawiaturą, jak budowali swój repertuar
fabularnych i narracyjnych rozwiązań, jak nabierali manieryzmów
i naleciałości. Czasem taka podroż wstecz czyjejś twórczości potrafi
przynieść wiele satysfakcji z szukania i odkrywania elementów, które
wymieniłem powyżej. Innym razem może się równie dobrze okazać męcząca
i nudna, a wczesne teksty być niewiele więcej, niż opublikowanymi nie
wiedzieć czemu wprawkami. Na fali komercyjnego sukcesu „Pieśni Lodu i
Ognia” w wszelkich postaciach wydawnictwo Zysk i Spółka postanowiło
przypomnieć polskiemu czytelnikowi debiutancką powieść George’a R.R. Martina pt. Światło się mroczy.
Szczęśliwie, ta podróż do początków literackiej kariery Amerykanina nie
okazała się dla mnie bolesna, raczej pouczająca. Na przykładzie tej
książki można bowiem bez trudu dostrzec, że sporo czasu musiało minąć
nim ten poczytny obecnie autor zebrał pisarskie szlify (choć warto
pamiętać, że pisząc swój pełnowymiarowy debiut miał już na koncie
Nagrodę Hugo za Pieśń dla Lyanny)
W najogólniejszym zarysie Światło się mroczy zaprasza czytelnika do świata nakreślonego z iście space operowym rozmachem. Rozczaruje się jednak ten, kto oczekiwać będzie epickich starć miedzy flotami gwiezdnych okrętów, śmiertelnych zagrożeń dla ludzkości, czy też politycznych rozgrywek mogących zmienić oblicze galaktyki. Dokładniej rzecz ujmując, wszystkie z ww elementów są obecne, jednak jedynie jako elementy tła mającego w zasadzie niewielki wpływ na fabularne sedno powieści. Martin zagrał tu z czytelnikiem w dość charakterystyczny dla siebie sposób, zasugerował istnienie wielkiego, złożonego i bogatego świata, po czym pokazał jedynie jego niewielki, w zasadzie mało znaczący wycinek. Bogactwo dalszego planu nie oznacza bynajmniej, że brakuje czegoś temu, co w scenografii znalazło się na pierwszym planie. Arenę wydarzeń stanowi tu planeta o znamiennej nazwie Worlorn, chylący się obecnie ku nieuchronnemu upadkowi, niemal opuszczony świat niegdyś będący sceną gromadzącego miliony galaktycznych turystów festiwalu. Tymi, którzy pozostali na planecie, oprócz spóźnialskich turystów, są m.in. przedstawiciele kultury Dumnego Kavalaru, w swoim życiu kierujący się ścisłymi zasadami rytualizującymi niemal każdy aspekt ich egzystencji. W takie środowisko trafia Dirk t’Larien, wezwany przez swoją miłość sprzed lat, obecnie uwikłaną w niejasne dla głównego bohatera relacje. Ale ich odkrycie stanowi tylko część fabularnej strony tej powieści. Światło się mroczy jest bowiem w najprostszym sensie historią miłosną o skomplikowanych relacjach kilku osób, którym przyszło żyć w świecie, gdzie normy tracą na oczywistości, a świat jaki znali, w każdym w zasadzie wymiarze zdaje się chylić ku upadkowi. Jest to więc historia o lojalności, tak względem innych, jak i względem siebie, a co się z tym wiąże – jest to także tekst o poszukiwaniu własnych zasad i akceptowaniu siebie i innych. Tym, za co należą się Martinowi słowa uznania, jest to, iż w klasycznej w swym zarysie space operze udało mu się wprowadzić motyw obcych, na dobrą sprawę ich nie wprowadzając (a przynajmniej nie na pierwszy plan). Jednym z najistotniejszych wątków, jakie porusza powieść jest bowiem kwestia kontaktu dwóch kultur i pojawiających się w jego wyniku problemów z komunikacją, wzajemnym zrozumieniem, czy ogólnie mówiąc przekładalnością perspektyw. Jest to jeden z głównych kluczy do tej książki, nawet jeśli w finale pozostawia pewien niedosyt. Ogólnie, Światło się mroczy przesycone jest w pewnym sensie klimatem epoki, w której powstało. I pomijam tu zupełnie specyficzne stroje (niemal w stylu disco) z uporem maniaka opisywane przez Martina, ale raczej wyraźne w amerykańskiej kulturze lat 70. elementy dyskursu emancypacyjnego czy pacyfistycznego. W tym sensie jest to powieść ciekawa, oferująca coś więcej niż tylko opis kolejnego neverlandu, wątek romansowy i sporo akcji.
Daleki byłbym jednak od wynoszenia powieściowego
debiutu Amerykanina pod niebiosa. Widać wyraźnie, że jego styl dopiero
się klarował. Widoczne jest to choćby w irytująco schematycznym sposobie
wprowadzania na scenę wydarzeń poszczególnych postaci. Także i
bohaterowie niespecjalnie mnie przekonują. Są trochę zbyt podręcznikowi,
zamknięci w dość przewidywalnym (co nie znaczy w swym zamyśle
nieciekawym) schemacie. To powoduje, że trudno im wzbudzić w czytelniku
emocje, jakąkolwiek chęć identyfikacji odbiorcy z bohaterem, nawet jeśli
dylematy, przed którymi stają bohaterowie, mają solidną dramatyczną
podstawę i przedstawiają się zupełnie wiarygodnie. W pewnym sensie
dostrzec można w Światło się mroczy pewien szekspirowski
sznyt, bynajmniej niesprowadzający się li tylko i wyłącznie do obecnie
już „Martinowskiego” bezpardonowego uśmiercania bohaterów. Chodzi tu
raczej o samą konstrukcję tekstu wokół wyraźnej linii napięcia,
autentycznej i wiarygodnej podbudowy dla historii dramatycznej. Problem
w tym, że aby tekst tego typu był czymś wiece niż tylko przełożeniem
schematu dramatu na forumułę powieści poszczególni bohaterowie muszą
nadać archetypom wyraźnych cech indywidualnych, aby skutecznie przykuć
uwagę odbiorcy. A to się moim mniemaniu niespełna trzydziestoletniemu Martinowi średnio udało.
Mimo powyższych uwag daleki jestem od stwierdzenia, że Światło się mroczy
nie jest warte uwagi. Przeciwnie, jest w tej powieści wiele elementów
wartych docenienia. Problem jednak w tym, że tekstów na podobnym
poziomie uzbierało się przez lata mnóstwo. Tym, co tak naprawdę wyróżnia
tę powieść spośród wielu, jest przede wszystkim nazwisko autora i to
właśnie ono prawdopodobnie przyciągnie do niej gros osób, które po nią
sięgną. Pojawia się tu, zupełnie przecież naturalna, chęć przekonania
się jak pisała obecna gwiazda, zanim popełniła dzieło, które wyniosło ją
na piedestał twórców współczesnej popkultury („w branży” GRRM
był już wtedy dobrze znany). Gdy zasłonić nazwisko widniejące na
okładce, pozostaje historia bardzo poprawna, nieźle pomyślana, ale
pozostawiająca wyraźne uczucie niedosytu. Bo czy można być w pełni
usatysfakcjonowanym lekturą powieści stawiającej na klimat, a jednak
niepotrafiącej wzbudzić w czytelniku większych emocji? No, właśnie!
3,5/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz