środa, 18 marca 2015

Powrót Mrocznego Rycerza - Frank Miller, Klaus Janson, Lynn Varley - komiksowa recenzja z Szortalu


W zasadzie w każdej dziedzinie sztuki – bez względu na to, czy mówimy o klasycznej rzeźbie, awangardowym teatrze, czy też komiksie superbohaterskim – istnieją dzieła przełomowe, ważne, takie, które zdefiniowały, bądź zredefiniowały konwencję. I choć czas obchodzi się z nimi różnie, choć po latach niejednokrotnie tracą tę moc rewolucyjnego oddziaływania, którą miały pierwotnie, to nie wolno zapominać, iż w momencie swej publikacji wywoływały burzę, nie tylko zmieniając zasady panujące w danym polu działalności artystycznej, ale także kształtując oczekiwania publiczności i stając się inspiracją i punktem odniesienia dla kolejnych generacji twórców. Gdy przyjrzymy się pozycjom, które ukształtowały współczesny sposób ujmowania tematyki superherosów, jako przełomowe jawią się dwa komiksy wydane w roku 1986 – Strażnicy Alana Moore’a i Davida Gibbonsa, a także Powrót Mrocznego Rycerza Franka Millera. Oba te komiksy zostały zresztą niedawno wznowione przez Egmont w ramach serii Kanon Komiksu, oba zasługują zresztą na to, aby wracać do nich i na nowo je analizować. W tym miejscu chciałbym skupić się na dziele Millera.

W momencie przystępowania do prac nad komiksem (pierwotnie wydanym jako czteroodcinkowa miniseria) Amerykanin był już autorem znanym i uznanym zarówno jako rysownik, jak i scenarzysta. W portfolio mógł się pochwalić m.in. cieszącym się do tej pory wielkim uznaniem swoim pierwszym runem Daredevila, stworzoną z Chrisem Claremontem miniserią Wolverine, czy też wydaną przez DC, autorską miniserią Ronin. Zdążył się też znaleźć na rocznicowej liście osób, które przyczyniły się do wielkości DC Comics. Jego największe dokonania miały jednak dopiero nadejść – a wśród nich Powrót... Nie był to co prawda pierwszy raz, gdy Miller tworzył przygody Batmana (w 1980 napisał krótką świąteczną historyjkę wydaną serii DC Special), jednak dzięki niekonwencjonalnemu, nowatorskiemu podejściu do koncepcji bohatera i sposobu prowadzenia narracji, a także tradycyjnemu dla siebie mrocznemu, uciekającemu od oczywistości i banałów  klimatowi udało się stworzyć dzieło, które zdefiniowało Mrocznego Rycerza takiego, jakim znamy go obecnie.

Punkt wyjścia fabuły jest tu w zasadzie bardzo prosty: w Gotham City źle się dzieje. Nie, żeby była to jakaś specjalna nowość, ale tym razem dzieje się naprawdę źle – miasto paraliżowane jest przez grasujący gang Mutantów, komisarz Gordon powoli odchodzi na emeryturę czując ciężar upływających lat, a Batman… od dziesięciu lat się nie pokazał, stając się dla mieszkańców czymś w rodzaju miejskiej legendy. W pewnym momencie w podstarzałym Bruce’ie Waynie coś pęka, co owocuje ponownym przywdzianiem nietoperzego kostiumu i kolejną krucjatą przeciwko występkowi na ulicach. Fabuła rozkręca się raczej powoli, z wyraźnym podziałem na rozdziały: w pierwszym Miller buduje scenę dla tryumfalnego powrotu Człowieka-Nietoperza do Gotham (co następuje w rozdziale drugim). Z czasem dołączają jednak kolejne postaci (jak Robin, Superman czy Joker), a historia nabiera sporego tempa, tym bardziej, że wyraźnie widać jak znakomicie rozegrane zostaje przewartościowanie dobra i zła, rozmycie tego co (i kto) jest pozytywne, a co negatywne. To zresztą jedna z rzeczy, które bardzo u Millera cenię –fakt, iż choć w graficznej stronie jego twórczości zasadniczą rolę odgrywają czernie i biele, to przedstawiane za ich pomocą idee są w zasadzie niczym więcej jak przebogatą paletą szarości. Podobnie jest i w tym przypadku – kilka fabularnych twistów i znakomicie budowany klimat powodują, iż nic tu nie jest oczywiste. Najlepiej widać to na przykładzie bohaterów.

Jak zaznaczyłem wcześniej Powrót Mrocznego Rycerza jest do tej pory jedną z pozycji kluczowych dla przedstawienia i zrozumienia Batmana – takiej, jaką znamy obecnie. Miller nie tyle odszedł daleko od campowego wizerunku tej postaci rodem z komiksów czy serialu z 60., ale skupiając się na ciemnej stronie jego osobowości zbudował archetyp nocnego władcy Gotham. To nie Batman jest alter-ego Bruce’a Wayne’a, ale raczej Bruce Wayne staje się konieczną maską dla Batmana. Kilkukrotnie przywoływana scena morderstwa rodziców małego Bruce’a staje się więc momentem, w którym de facto umiera także on, a w miejsce osieroconego dziecka rodzi się idealistyczna, ale mroczna, i złowieszcza istota. Millerowskiego Batmana możemy poznać bardzo dobrze nie tylko dzięki jego czynom, ale także poprzez liczne monologi i kilka znakomitych scen dialogów, gdy staje on twarzą w twarz z Gordonem, Jokerem czy Supermanem. Zresztą w przypadku pozostałych bohaterów również możemy bez trudu wychwycić charakterystyczny „pęknięty” rys osobowości – Gordon wahający się między zmęczeniem, a obowiązkiem, Joker klasycznie sportretowany jako alter ego Bruce’a Wayne, ucieleśniające szaleństwo milionera, nemesis Gacka, które podobnie jak Harvey Dent/Two-Face jest w zasadzie stworzone przez Batmana – to bowiem Nietoperz nadaje sens ich zbrodniom. Do tego świetna kreacja Clarka Kenta /Supermana, będącego niewolnikiem własnej potęgi rozdartym między poczuciem obowiązku względem Ameryki i jej władz, a lojalnością i szacunkiem względem Wayne’a. Obrazu dopełniają liczne, znakomicie budujące tło historii postaci polityków, urzędników i dziennikarzy.

Media stanowią zresztą niezwykle ważny element narracji. Miller wykorzystuje bowiem poetykę telewizji informacyjnej, z jej licznymi debatami i wypowiedziami ekspertów, do budowania kontekstu i pokazania działań bohaterów w nieco prowokacyjnym świetle. I choć z perspektywy współczesnego komiksu można mieć pewne zastrzeżenia co do dynamiki, to na dobrą sprawę przyczynia się do niezwykłego klimatu Powrotu Mrocznego Rycerza. Pełno tu psychologicznych gierek, gry postawami i wartościami, kreowania medialnych bohaterów w rytm telewizyjnej szopki – a wszystko to w upale i narastającym politycznym napięciu miedzy Wschodem, a Zachodem, które w połowie lat 80. choć na pozór odległe, wciąż było realne.

Bardzo charakterystyczna dla autora jest też oprawa graficzna. O ile Miller jako scenarzysta potrafi stworzyć złożone, intrygujące i niejednoznaczne koncepcje, o tyle jego rysunki zawsze charakteryzowały się pewną prostotą, wręcz topornością. To chyba właśnie wizualna strona Powrotu Mrocznego Rycerza najbardziej wyróżnia się na tle współczesnych tytułów z Batmanem w roli głównej. Bazujące na konturach i plamach koloru (i czerni) ilustracje mogą się jednak podobać – szczególnie tam, gdzie Miller odchodzi od schematu przeplatania plansz 16-kadrowych wielkimi kadrami na pół strony, a daje sobie trochę więcej miejsca na formalne zróżnicowanie. To stopniowo rosnące zróżnicowanie w ilustracjach przekłada się też na bardziej urozmaiconą i wyraźniejszą paletę barw, z jakich korzysta odpowiadająca za kolory żona (obecnie już była) Franka MilleraLynn Varley. O ile więc miłośnicy detalu mogą być nieco rozczarowani tym, jak komiks wygląda, o tyle zwolennicy nieco bardziej stonowanej (choć wciąż bardzo ekspresyjnej) oprawy graficznej powinni być zadowoleni.

Choć moja znajomość z twórczością Franka Millera zaczęła się od Elektry wydanej jeszcze przez As-Editor, a następnie opublikowanego w Mega-Marvel Daredevila z rysunkami Johna Romity Jr., to jednak przez wiele lat sztandarowe dzieło Amerykanina omijałem szerokim łukiem. Trudno zresztą powiedzieć dlaczego – szczególnie, że zarówno postać należy do moich ulubionych herosów, a i późniejsza twórczość autora (jak choćby 300 czy Sin City) jak najbardziej do mnie przemawiała. Muszę jednak przyznać, iż nadrobiwszy tę lukę odczuwam pewne wyrzuty sumienia, iż tak długo spychałem Powrót Mrocznego Rycerza na dalsze pozycje swojej listy planowanych lektur. Mimo pewnych dostrzegalnych wad i bezlitośnie upływającego czasu, to pozycja wciąż potrafiąca wciągnąć. Po części jest to zasługą ciekawie nakreślonego konceptu, i stworzenia napięcia poprzez wywrócenie klasycznego schematu triady herosa, oprawcy i ofiary. Wywrócenie archetypów na nice to jednak tylko drobny element tkwiącego w tym komiksie potencjału. Przede wszystkim stał się on forpocztą trendu zmieniającego sposób pisania historii o superbohaterach, wpisując je w kontekst ówczesnego świata: polityczny, społeczny i kulturowy. Pokazał samotnego herosa i jego osobistą podszytą tragedią vendettę, jako narzędzie walki o wpływy i hasło w ustach telewizyjnych ekspertów od własnego ego. To, że gdzieś w tym wszystkim zgubił się człowiek walczący o prawo, porządek czy bezpieczeństwo dla innych, zeszło gdzieś na dalszy plan. Już choćby ten historyczny wymiar powoduje, że warto się z pomnikowym dziełem Millera zapoznać. A tak po prawdzie, to który z fanów komiksu nie zainteresuje się słysząc o jadącym na koniu Batmanie, Supermanie ścigającym się z sowieckimi rakietami, czy Robinie płci żeńskiej? Prawie każdy? No właśnie.

6/6
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...