Często spotkać się można z opinią, iż klasyczna
„twarda” science fiction przeżywa kryzys. Fantastyka naukowa wydaje się
być w odwrocie co najmniej z kilku przyczyn. Można się tu doszukiwać
wyczerpania się formuły, przesytu wałkowanymi w kółko pomysłami i
motywami; nie sposób odmówić także znaczenia coraz większemu
sprofilowaniu fantastyki w kierunku rozrywki i wynikającej z niego
dominacji lżejszych form, jak fantasy czy też space opera. Wydaje się
jednak, że u podstaw takiego stanu rzeczy leży inna, dużo głębsza
zmiana, dotycząca obrazu samej nauki. Od czasów dominacji science
fiction jako literatury dostarczającej intelektualnej rozrywki
inżynierom nastąpił ogromny postęp i specjalizacja wiedzy. Obecnie nawet
nieźle wykształcony człowiek nie jest w stanie pojąć wszystkiego. To
utrudnienie dotyka też pisarzy: trudno być na bieżąco z dokonaniami
nauki choćby w głównych jej dziedzinach, trudno by inspirowały one do
tworzenia literackich wizji bez utraty czy też rozmycia komponentu
naukowego… a nawet jeśli uda się stworzyć wiarygodną naukowo wizję,
szansa na to, że trafi ona do szerszego grona odbiorców jest praktycznie
żadna… Znów pojawi się magiczna bariera kompetencji czytelnika i tego,
na ile strawny okaże się właściwy tekst. A jednak, okazuje się, że hard SF
ciągle się pisze, choć stała się niewątpliwie literaturą niszową,
adresowaną do relatywnie wąskiego grona odbiorców. Przykładem pisarza,
który dumnie dzierży sztandar (próbówkę? mikroskop?) nauki jest
Australijczyk Greg Egan – autor w Polsce co prawda znany, choć uznawany za wybitnie niszowego. Biorąc pod uwagę jego wydaną właśnie w serii Uczta Wyobraźni powieść pt. Diaspora, trudno się jednak takiemu stanowi rzeczy dziwić.
Gdyby szukać przykładu tekstu potwierdzającego
postawioną powyżej tezę o hermetyczności współczesnej fantastyki
naukowej, trudno byłoby trafić lepiej – a warto pamiętać, że od premiery
Diaspory minęło już niemal dwadzieścia lat. Egan
buduje swoją powieść na kilku, kilkunastu koncepcjach, które
konsekwentnie rozwija i eksploruje. Punktem wyjścia staje się
transhumanistyczna wizja ludzkości, która w obliczu nadchodzącej
nieuchronnie kosmicznej katastrofy zmuszona jest szukać w gwiezdnej
przestrzeni ratunku i wiedzy. To, co dla wielu pisarzy jest celem –
przedstawienie ciekawego obrazu postludzkiej społeczności – dla
Australijczyka stanowi zaledwie preludium większej całości. Nie sposób
odmówić mu przy tym rozmachu: błyskawicznie mijają tu tysiąclecia, akcja
przenosi się o całe lata świetlne, a czytelnik zwiedza wraz z
bohaterami kilkunastowymiarowe przestrzenie, czy wręcz inne
wszechświaty. Wszystko to oczywiście poparte jest solidną ilością
naukowej argumentacji. Pod tym względem powieść Egana robi
wrażenie, momentami wręcz potrafi wbić w fotel... po części także
dlatego, że czasem nie bardzo wiadomo, o co chodzi. Taki już urok
tekstów, które są przede wszystkim beletryzowanymi rozwinięciem naukowo
wywiedzionych koncepcji – poprzeczka wiedzy, umożliwiająca pełne
„wejście w tekst” zawieszona jest tu bowiem bardzo wysoko. Na tyle, że
czasem niewystarczający może się okazać słowniczek, dzięki któremu można
się dowiedzieć, czym się różnią bozony od fermionów, a także jak ma się
spin tego drugiego do jego fazy… bo wszystko to okazuje się mieć
znaczenie. No, ale w końcu mówimy o książce, w której autor przyjmuje na
potrzeby tekstu nową, jednolitą teorię fizyki. Krótko mówiąc – trzeba
naprawdę niemałej wiedzy i wysiłku umysłowego, aby pomysły
Australijczyka ogarnąć i docenić.
Czy jednak książka, będąca przykładem fantastyki
arcynaukowej ma do zaoferowania coś więcej niż tylko przegląd
spektakularnych idei? Tu odpowiedź nie jest już taka prosta. Oczywiście,
da się bez problemu wyróżnić kilka zasadniczych wątków fabularnych,
jednak są one bezwzględnie podporządkowane prezentacji kolejnych, coraz
bardziej złożonych wizji. W tym wszystkim gubią się gdzieś bohaterowie.
Wydaje się, że Egan napotkał na problem, z którym mierzyć się
muszą w zasadzie wszyscy twórcy sięgający po postludzkich bohaterów –
jak oddać za pomocą dostępnego nam języka (czyli w sposób dopasowany do
ludzkich struktur poznawczych), sposób funkcjonowania i rozumowania
istot tak dalece od nas różnych. Mimo zauważalnego zróżnicowania
bohaterów znajdujących się w różnych stadiach oderwania od znanej nam
rzeczywistości (po prawdzie to niemal wszyscy są takimi lub innymi
formami oprogramowania), a nawet wprowadzenia „cielesnych” jako
swoistego pomostu, o stworzonych przez Egana postaciach nie da
się powiedzieć wiele więcej niż to, że są, a ich działania popychają
akcję do przodu. Owszem, ich swoiste odrealnienie (przynajmniej w
zakresie dostępnych tak autorowi, jak i czytelnikom kategorii
poznawczych) może, a nawet powinno być, świadomym zabiegiem
artystycznym, jednak ma to wyraźne konsekwencje dla przystępności samego
tekstu.
Czy zatem Diaspora skazana jest na
zagrzęźnięcie w głębokiej niszy? Paradoksalnie, wydaje się, że to dla
niej całkiem dobre miejsce. W niej powieść ta zajmie bowiem poczesne
miejsce, trafiając do czytelnika, który będzie potrafił ją w pełni
docenić. W tym kontekście wydanie jej w ramach Uczty Wyobraźni należy
traktować jako ciekawy eksperyment. Ukazując się w autorskiej serii
Andrzeja Miszkurki, zostaje z góry naznaczona jako literatura ambitna,
adresowana do wyrobionego i wymagającego odbiorcy – i niewątpliwie taka
jest… tyle tylko, że w sposób wyraźnie inny, niż choćby wcześniej
publikowane pod tym szyldem teksty Catherynne Valente, Hala Duncana czy
Luciusa Sheparda. Jeśli czujemy się na siłach zmierzyć się z naprawdę
wymagającym utworem, jeśli ufamy swojej wiedzy i wierzymy w moc swojej
wyobraźni – wtedy warto dać Eganowi szansę. Bo choć nietrudno się
od tej literatury boleśnie odbić (pewnie licznym czytelnikom się to
faktycznie przydarzy), są tu momenty, które potrafią autentycznie
zaczarować. Dla mnie takim fragmentem jest choćby otwierająca Diasporę
sekwencja stworzenia nowej istoty – tak wspaniale zaaranżowana, że
choćby ze względu na nią książka ta godna jest znalezienia się w Uczcie Wyobraźni.
4.5/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz