W przeżywającym szczyt popularności, choć jednak nieco sztampowym nurcie komiksu (i kina) trykociarskiego, poczesne miejsce zajmują antybohaterowie. Od Punishera, przez Lobo i Deadpoola, po Harley Quinn postacie, które łamały klasyczną konwencję spotykały się ze sporym zainteresowaniem publiki. Raz, że ciekawy zabieg stanowiło samo uczynienie „tych złych” (lub chociaż niejednoznacznie dobrych) protagonistami. Dwa, że otwierało to przed twórcami nowe furtki: możliwość sięgania po rozwiązania (fabularne, scenograficzne, problemowe), po które pracując z klasycznymi, jednoznacznie pozytywnymi herosami sięgnąć by nigdy nie mogli. A skoro powstać mogły komiksy o solowych przygodach antybohaterów, to siłą rzeczy prędzej czy później pojawiły się także pozycje traktujące o drużynach złożonych z tego typu postaci. Jednym z pierwszych komiksowych zespołów tego typu był Suicide Squad, który debiutował na łamach the Brave and the Bold pod koniec lat 50. Pomysł na tę drużynę został ożywiony w 1987, gdy DC wystartowało z pierwszą serią tytularną Oddziału Samobójców. Spora popularność zarządzanej przez Amandę Waller drużyny przełożyła się nie tylko na film wchodzący do kin w lecie 2016r. ale przede wszystkim na wpisanie się kolejnych inkarnacji Suicide Squad w panoramę komiksowego uniwersum. Nie może wiec dziwić fakt, że czwarta odsłona serii została włączona w skład linii Nowego 52.
Dziwi za to coś innego, choćby fakt, że polski wydawca – Egmont - postanowił wprowadzać ten tytuł na polski rynek… od czwartego albumu zbiorczego (mimo widniejącej na naszej okładce jedynki). Oprócz w miarę zamkniętej historii z czterej zeszytów serii (#20-23) dostajemy też na dokładkę dwa zeszyty przedstawiające genezę dwójki kluczowych członków współczesnej odsłony grupy: Harley Quinn i Deadshota. Jest to pewne pocieszenie, ale zabieg ten wydaje mi się dość sztuczny. Jasne, dzięki niemu wydarzenia przedstawiane w Nadzorować i karać mają pewne powiązania z innymi, równolegle wydawanymi tytułami z linii Nowego DC Comics. Z drugiej jednak strony pozostaje wrażenie poznawania historii i bohaterów gdzieś pośrodku snutej już opowieści. Trzeba więc szybko pozbierać i rozpoznać poszczególne pootwierane gdzieś/kiedyś przez Alesa Kota wątki, aby historia była jako tako spójna. Cztery zasadnicze zeszyty składające się na ten album to dość klasyczna w przypadku tej drużyny historia rozwijająca wątek przywiązania poszczególnych postaci do ról im narzuconych. Sporo scen walki, kilka zwrotów akcji i jako tako wykorzystana dynamika relacji miedzy postaciami. Nieco brakuje przybliżenia poszczególnych członków Oddziału: obok sterującej całością Amandy Waller i wspomnianych już Harley Quinn i Deadshota pojawiają się James Gordon Jr, King Shark, Nieznany Żołnierz, Cheetah i Voltaic. Całkiem nieźle prezentują się za to rysunki Patricka Zirchera. Choć sama kreska to raczej amerykański standard widać mnóstwo ekspresji, dynamiki i ciekawych kadrów, utrzymanych w rocznej stylistyce.
Uzupełniające pierwszy polski tom Suicide Squad zeszyty z originami Harley Quinn i Deadshota prezentują mniej więcej podobny poziom co zasadnicza część komiksu. Jest jednak kilka czynników, które każą je ocenić jako istotny dodatek. Po pierwsze, obie stanowią z grubsza autonomiczne całości. Po drugie, nadają nieco kontekstu wydarzeniom pokazanym w zasadniczej części Nadzorować i kłamać. Po trzecie, stanowią urozmaicenie strony wizualnej tego albumu. Historia początków Harley Quinn to chyba najmocniejsza część tej opowieści – przede wszystkim ze względu na świetnie poprowadzoną przez Matta Kindta narrację. Nawet jeśli sama historia jest nie dość, że znana, to jeszcze sztampowa, to przedstawienie jej z pierwszoosobowej perspektywy nadaje klimatu i wiarygodności. Co więcej, świetnie prezentują się nieco kreskówkowe, ale mające wyraźny charakter rysunki Neila Googe’a. Utrzymana w podobnym klimacie domykająca album geneza Deadshota jest niestety niezwykle prosta fabularnie, a koncepcyjnie do bólu sztampowa. Pojawia się co prawda kilka kadrów, które mogą się podobać, jednak koniec końców jest to chyba najsłabszy element tego albumu.
Nadzorować i karać wydaje mi się średnio udanym wprowadzeniem Suicide Squad na polski rynek komiksowy. O ile nie można dyskutować z decyzją Egmontu o włączeniu tego tytułu do swojej oferty wydawniczej – wszak kinowa premiera Legionu samobójców zbliża się wielkimi krokami [Tekst powstał przed premierą tego niezbyt udanego obrazu - MR] – o tyle można mieć poważne wątpliwości, czy dobrym pomysłem było rozpoczęcie cyklu wydawniczego od dwudziestego zeszytu. Efektem jest komiksowy średniak: może mało ekscytujący, czy wciągający, ale mający swoje zalety (jak np. całkiem niezłe rysunki). Miłośnicy uniwersum DC pewnie sięgną po ten album choćby z sympatii dla postaci takich jak Harley Quinn, Deadshot i King Shark. Zawiedzeni nie będą też fani akcji, a także ci, lubiący sięgać po historie o genezach poszczególnych postaci. W ogólnym rozrachunku jest to solidna historia przedstawiająca epizod z życia najbardziej znanej drużyny komiksowych antybohaterów. Godna uwagi przede wszystkim ze względu na fakt, iż jest to na polskim rynku nowość… ale chyba tylko dlatego.
3/6
PS. Wydawnictwu Egmont dziękujemy za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz