poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Thunderbolts. Bez pardonu – Daniel Way, Steve Dillon - komiksowa recenzja z Szortalu


Bez pard… Pardon, Bez sensu

Są takie postacie, które niezawodnie zwracają uwagę rodzimych fanów komiksów. Deadpool, Punisher, Venom, Elektra – pojawienie się publikacji z którymkolwiek z tych (anty)bohaterów niezawodnie wzbudza szum w Sieci i głosy, że pozycji przedstawiających ich perypetie jest na rynku zbyt mało. Na fali sukcesu kinowego Deadpoola i drugiego sezonu telewizyjnego Daredevila (gdzie pojawiają się Elektra i najnowsza ekranowa wersja Franka Castle) głosy te słychać było jeszcze głośniej. Biorąc pod uwagę powyższe, a także fakt jak szybko sprzedał się pierwszy polski tom Deadpoola, nie może dziwić, iż rozbudowujący linię Marvel Now! Egmont zdecydował się na wydawanie ostatniej odsłony serii Thunderbolts.  Komiks o prowadzonej przez Czerwonego Hulka drużynie, w skład której wchodzą właśnie postaci wymienione powyżej ma przecież wszelkie szanse stać się rynkowym hitem. Czy na pewno?


Wcześniejsze inkarnacje drużyny Thunderbolts były niezwykle ciepło przyjmowane tak przez fanów, jak i krytykę. Przygody zespołu byłych (?) kryminalistów tworzyli m.in. Kurt Busiek czy Warren Ellis. I choć skład drużyny przez lata wielokrotnie się zmieniał, tytuł cieszył się opinią jednego z ciekawszych w portfolio Marvela. Przy okazji premiery Marvel Now! postanowiono nie tylko zmienić zespół twórców i skład drużyny, ale i zmienić nieco profil – w miejsce klasycznych villainów w skład drużyny weszli raczej typowi antyherosi – robiący swoje i po swojemu… czyli w sposób niekoniecznie przystający do drużyn pokroju Avengers. Obok stojącego na czele nowych Thunderbolts generała Thaddeusa Rossa/Czerwonego Hulka w zespole znaleźli się Agent Venom, Punisher, Elektra i Deadpool. Można by się zastanawiać, czy nie był to przypadkiem pomysł na to jak „upchnąć” do oferty wydawniczej te z popularnych postaci, które na starcie Marvel Now! nie otrzymały swojego własnego tytułu (miał go tylko Deadpool). Jeśli faktycznie tak było, to efekt jest – delikatnie mówiąc – nienajlepszy.


Trzon fabuły Bez pardonu jest w zasadzie całkiem prosty: widzimy „Thunderbolta” Rossa kończącego kompletować zespół działających poza prawem antybohaterów, a następnie drużynę Thunderbolts ruszającą do akcji. Wszystko oplecione zostaje wokół wykorzystania promieni Gamma, a także wprowadzenia nowej wersji postaci Leadera. Największym problemem tego komiksu jest fakt, że ta fabuła ledwie trzyma się kupy. Motywacji poszczególnych postaci możemy się jedynie domyślać, a i tak robią czasem rzeczy w żaden sposób nie wynikające z fabuły, lub cokolwiek do niej wnoszące. Co więcej, narracja jest niezwykle chaotyczna, co jeszcze bardziej zniechęca do śledzenia toku wydarzeń. Nie pomagają też interakcje między bohaterami – dialogi są sztywne i nieco sztuczne a całości nie ratują nawet (nieco nieporadne) żarty wygłaszane przez Deadpoola. Całość uzupełnia sporo akcji: krew się leje strumieniami, a czytelnik (oglądacz) otrzymuje całkiem sporą dawkę rysunkowej przemocy…

… tyle tylko, że i rysunki nie są mocną stroną pierwszego tomu Thunderbolts. Co prawda Steve Dillon dorobił się całkiem sporego grona fanów – głównie dzięki bardzo charakterystycznej oprawie graficznej Kaznodziei czy Punishera, jednak w przypadku tego komiksu jego prace prezentują się po prostu słabo. Anglik ma swój styl, który choć surowy i oparty na prostej kresce potrafi przypaść do gustu. Niestety w przypadku Bez pardonu się nie popisał – niektóra kadry wydają się pustawe, twarze w większości mają dziwny, wyszczerzony wyraz, czasem kuleją też proporcje. Jeśli dołożymy do tego nieciekawe komputerowe kolory, dostaniemy komiks, w którym zalet szukać ze świecą.

Wydawać by się mogło, że Thunderbolts skazani są na sukces. Mając taki zestaw bohaterów i w sumie całkiem niezły pomysł na szerzej zakrojoną fabułę, Way pokpił jednak sprawę opierając się głównie na wygrzewie, a nie dając prawie w ogóle miejsca postaciom. I nawet jeśli nikt nie oczekuje po nim przybliżania czytelnikowi genezy poszczególnych członków prowadzonej przez Czerwonego Hulka grupy, to jednak wypadałoby uzasadnić dlaczego postacie typowych samotników nagle zaczęły działać razem. Pewnie mimo tych wszystkich wad i tak znajdzie się pewno grono czytelników, które po ten tytuł sięgnie – choćby ze względu na obecność Deadpoola czy Punishera – i jasne, pewnie z rynkowego punktu widzenia zadbanie o nich ma sens. Pozostaje jedynie pewien żal, gdy zdamy sobie sprawę, że przy ograniczonych możliwościach wydawniczych Egmontu, w miejsce Thunderbolts mogły pojawić się np. Ms.Marvel lub Hawkeye. No, ale może kiedyś…

2/6

PS. Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...