Poproście “statystycznego przedstawiciela kultury Zachodu” o wymienienie trzech superbohaterów. Jestem niemal pewien, że wśród tej trójki znajdzie się miejsce dla Supermana – trykociarza wszech czasów, niemal modelowego wręcz przykładu herosa na miarę naszych czasów. A gdy się nad tym bliżej zastanowić można wręcz dojść do wniosku, że sztandarowa postać uniwersum DC, stanowi wręcz protoplastę konwencji – i to protoplastę, który w zasadniczo niezmienionej formie przetrwał próbę czasu. Jakiś czas temu wielkiemu S-owi stuknęła 75-ka, a on, choć już umierał, ożywał, tracił swoje charakterystyczne gacie, a ostatnio także pelerynę, wciąż potrafi przyciągać czytelników stanowiąc ikonę amerykańskiego komiksu.
Tyle tylko, że przez wszystkie lata budowania mitologii Supermana konwencja stała się już niemal wyczerpana. Trudno czytelnika zaskoczyć czy zachwycić opowiadając wciąż takie same historie o ostatnim synu planety Krypton – w końcu trzymając się kanonu narażamy się na nudę, a odchodząc od niego niszczymy podwaliny samej postaci, to, co czyni ją wyjątkową i popularną. Stąd też, gdy w połowie pierwszej dekady XXI wieku DC Comics startowało z imprintem All-Star, wiadomo było, że postać tę należy powierzyć autorom, którzy tchną w nią nieco nowego życia. Może trzeba było Szkotów, żeby móc spojrzeć na arcyamerykańskiego bohatera z dystansu, wypreparować esencję i zaserwować ją czytelnikom w ekscytujący sposób. Trzeba przyznać, że Grant Morrison i Frank Quitely zadaniu niewątpliwie sprostali.
All-Star Superman okazał się być jedyną zamkniętą serią gwiazdorskiego imprintu DC. All-Star Wonder Woman Adama Hughesa i All-Star Batgirl Geoffa Johnsa I J.G Jonesa nigdy nie wystartowały, a All-Star Batman & Robin, the Boy Wonder Franka Millera i Jima Lee zniknął po 10 zeszytach. Na szczęście Szkocka ekipa twórców (w skład której wchodzi też inker i kolorysta Jamie Grant) stworzyła dzieło, które każe pochlebnie spoglądać na cały projekt. Na przestrzeni dwunastu zeszytów udało im się bowiem nie tylko wypreparować to, co w postaci Supermana najciekawsze, najistotniejsze, ale także przedstawić pasjonującą historię. Wykorzystany został tu bardzo prosty zabieg: obłędne możliwości ostatniego Kryptończyka zostają tu jeszcze spotęgowane… co stanowi zagrożenie dla niego samego. Morrisonowi znakomicie udały się dwie rzeczy. Po pierwsze, mimo wyraźnej osi fabularnej poszczególne zeszyty stanowią charakterystyczne epizody, rozdziały, w których nasz heros zmuszony jest stawić czoło kolejnym przeciwnościom losu. Jest to może mniej istotne, gdy czytamy wydanie zbiorcze, jednak warto docenić fakt dopieszczenia poszczególnych wątków. Tym bardziej, że niemal każdy z nich dotyka jakiegoś ważnego elementu dziedzictwa tej postaci: mamy więc Lois, mamy rzut oka na życie Kal-Ela na Ziemi, mamy powrót do Smallville, innych Kryptończyków, Bizarro, Doomsdaya, no i oczywiście Lexa Luthora. Wszystko w znakomicie dobranych proporcjach. Właśnie: po drugie, historia zachwyca swą wyrazistością. To wrażenie potęgują jeszcze nasycone kolory i jak zwykle piękna, nieco przerysowana, ale dzięki temu charakterystyczna kreska Franka Quitely’ego. Oprawa graficzna jest zresztą fantastycznie dopracowana. Warto rzucić okiem choćby na dołączone w końcowej części komiksu szkice koncepcyjne, by zobaczyć ile wysiłku włożyli autorzy w dopieszczenie każdego szczegółu: od postury Clarka Kenta, przez fryzurę Jimmy’ego Olsena, po układ słynnego logo Supermana.
Prawdę powiedziawszy, nie spodziewałem się, że All-Star Superman zrobi na mnie aż tak duże wrażenie. Morrison i Quitely udowodnili jednak, że aby ponownie uczynić Człowieka ze Stali fascynującym, wcale nie trzeba stawać w poprzek kanonu, czy też odzierać go z jego superbohaterskości. Poszli w stronę zupełnie odmienną – pokazali prawdziwego herosa, który swą niemal niezmierzoną potęgę wykorzystuje by pełnić wzniosłą misję w sytuacjach absurdalnie wręcz epickich. Jednocześnie - ani przez moment nie mamy wątpliwości, że zarówno pod czerwoną peleryną, jak i za okularami Clarka Kenta, kryje się myśląca, czująca i przeżywająca osoba. A, że tej wyjątkowej osobie przytrafiają się zdecydowanie niezwykłe sytuacje: no cóż, tym właśnie żyje klasyczny trykociarski komiks – hiperbolizacją. W tym przypadku możemy liczyć na mnóstwo kolorytu i świetnej zabawy, nawet w obliczu tematów całkiem poważnych. Czy jest to najlepszy komiks z Supermanem wydany w Polsce? Myślę, że tak. Nie jest to może pozycja w pełni oderwana od kanonu, czy też prezentująca korzenie ostatniego syna planety Krypton, jednak osoby, które już co-nieco go znają, bez wątpienia będą potrafiły docenić ogrom pracy wykonanej przez Szkockich autorów. Znakomita, zamknięta opowieść, dobre dialogi, wciągający scenariusz, kapitalne rysunki i piękne kolory: czego chcieć więcej? Gorąco polecam!
5,5/6
Dwie kwestie - mnie trochę razi ta "kwadratowość" Quitely'ego. Te kwadratowe szczęki, wszyscy jak na sterydach wyglądają. Coś nie mogę się przebić przez ten styl.
OdpowiedzUsuńA Grant? Cóż, klasa... Chociaż ja uwielbiam jego wcześniejsze historie - jego "Doom Patrol" albo "Animal Man" do dziś we mnie siedzą.
No widzisz, ja ten jego styl uwielbiam. Jest bardzo charakterystyczny, wyjątkowy. A to bardzo dużo na rynku zawalonym podobnie rysującymi artystami.
UsuńNo nie przeczę, że się wyróżnia. Jasne, w tym siła. Ale ja może starej daty jestem i oczekuję jakiegoś drugiego Kirby'ego albo Ditko. ;-)
Usuń