Bardzo często można usłyszeć, że literatura pisana przez kobiety różni się zauważalnie od literatury tworzonej przez mężczyzn. Mimo że zwykle takie stwierdzenie mnie drażni (choć na dobrą sprawę teza o tym, że płeć kulturowa ma przełożenie na sztukę nie powinna rodzić specjalnych kontrowersji), to jednak czasem nie pozostaje nic innego, jak tylko przytaknąć, stwierdzając, że istotnie, dane dzieło nosi w sobie wybijający się na pierwszy plan pierwiastek tego, co w naszej kulturze przypisywane jest szeroko pojętej „kobiecości”: skupienie się na emocjach, uczuciach, relacjach między bohaterami i uczynienie z nich jednej z głównych motywacji do działania. Niby nic specjalnie wyjątkowego, raczej coś, co stanowi niezbędny element dobrej literatury bez względu na płeć autora. A jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w przypadku science fiction – literatury, która wyewoluowała wokół zbeletryzowanych opisów technologicznych i społecznych osiągnięć przyszłości – faktycznie jest coś na rzeczy. Nowa Fala przełomu lat 60. i 70. XX wieku do tej pory uchodzi za literackie wydarzenie, które uczyniło z fantastyki naukowej „pełnoprawną literaturę”. Spadkobierczynią tego nurtu jest Sheri S. Tepper, autorka Trawy.
Dlaczego ta nominowana do Hugo i Locusa powieść nie ukazała się do tej pory na polskim rynku? Trudno powiedzieć, zważywszy na fakt, iż niemal od momentu swej publikacji w 1989 roku uznawana jest za klasykę, godną kolejnych wydań w ramach serii „SF Masterworks” . Na szczęście znalazła się wśród tekstów otwierających „Artefakty” – kolejną autorską serię Andrzeja Miszkurki, mającą, jak się zdaje, stanowić coś w rodzaju „Uczty Wyobraźni”, tylko z pozycjami nieco starszymi. Gdybym miał w jednym zdaniu streścić, czego można się po dziele Tepper spodziewać, powiedziałbym, że gdyby Diunę napisała Ursula Le Guin, książka ta mogłaby prezentować się mniej więcej tak, jak Trawa. Brzmi obiecująco, prawda? Trzeba jednak pamiętać, że to ogromne uproszczenie. Powieść otwierająca tzw. „trylogię Arbaiów” ma do zaoferowania znacznie więcej. W najbardziej podstawowej warstwie jest to dość klasyczny tekst SF, opowiadający o arystokratycznej rodzinie, która trafia do nowego, nieznanego, trochę izolowanego świata: z własną kulturą, zwyczajami, florą i fauną… a także tajemnicami. Pojawia się więc typowy motyw fantastyki eksploracyjnej: poznajemy planetę – Trawę – wraz rodziną Yrarierów, wrzuconą w nieprzyjazne, nieufne środowisko. To właśnie tajemnice Trawy: miejscowych ras – Hippae, Ogarów, Lisów – i miejscowych ludzi w ogromnym stopniu budują nastrój niepokoju i niesamowitości, który obecny jest w całej powieści. Tu do głosu dochodzi kolejny komponent – wyraźny nacisk, jaki Tepper położyła na relacje poszczególnych bohaterów. Mamy tu więc miłość, nienawiść, zazdrość, obojętność, zdradę lub jej podejrzenie, oddanie, poczucie obowiązku... Na szczęście Amerykance udaje się uniknąć melodramatyzmu rodem z harlequinów, nawet jeśli skojarzenia z nieśmiertelnym tytułem „Matki, żony i kochanki” wcale nie są chybione. Wręcz przeciwnie, emocjonalność bohaterów, wykorzystanie nowego, obcego środowiska do wyjścia poza schematy utartych przez lata relacji, stanowi świetny zabieg nadający postaciom głębi i dynamizujący narrację. Wątkiem, który choć początkowo schowanym, ale który wraz z lekturą nabiera coraz większego znaczenia, jest główny motor fabuły – kwestia tajemniczej zarazy zagrażającej całej ludzkości. Dziwnym trafem to właśnie Trawa jest miejscem, które z niewiadomych przyczyn okazuje się wolne od śmiertelnego zagrożenia, trawiącego inne światy. Tu także, podobnie jak w przypadku przedstawienia realiów zielonej planety, Tepper znakomicie wprowadza i odsłania kolejne warstwy układanki. Przy okazji podnosi kwestie etyczne i moralne, wprowadzając futurystyczną wizję instytucjonalnego kościoła. Sama koncepcja grzechu i pokuty za niego włączona jest także w rozważania innej natury – o możliwościach kontaktu poszczególnych ras zamieszkujących wszechświat i odpowiedzialności, jaka w takiej sytuacji się pojawia.
Gdy zbierzemy wszystkie powyższe elementy, otrzymujemy powieść bogatą w treści, angażującą, zmuszającą do myślenia, a przy okazji zawierającą wszystko to, czego można oczekiwać po zaplanowanej z niemałym rozmachem sadze science fiction. Jasne, styl Tepper, choć naprawdę znakomity, niekoniecznie trafi w gusta szerokiej publiczności, przyzwyczajonej chyba do nieco innych (mniej subtelnych?) standardów. Mimo wszystko uważam, że jest to pozycja w pełni zasłużenie umieszczana w kanonie fantastyki naukowej. Pozostaje zatem sięgnąć po lekturę i liczyć na wydawnictwo MAG w dwóch kwestiach: że „Artefakty” jako seria będą trzymać równie wysoki poziom jak na początku, a także na to, że polski wydawca sięgnie po kolejne odsłony trylogii Tepper. Bo choć zakończenie Trawy jest całkiem udane, to jednak nie wszystkie tajemnice zostają wyjaśnione, jak choćby te związane ze zniknięciem rasy Arbaiów. Idealny wręcz punkt dla kontynuacji, prawda?
4,5/6
Trochę jak Le Guin coś prawda?
OdpowiedzUsuńTak, to nazwisko pada w powyższym tekście. :)
UsuńTrochę, ale to raczej kwestia sposobu pisania niż tematyki. No i też warto pamiętać, ze to raczej "taka poźna LeGuin" niż "wczesna LeGuin" ;)
Usuń