piątek, 5 czerwca 2015

Avengers: Wojna bez końca – Warren Ellis, Mike McKone, Jason Keith - komiksowa recenzja z Szortalu


W ostatnich kilku miesiącach coraz częściej przychodzi mi do głowy myśl, że rok 2015 będzie długo pamiętany przez polskich miłośników komiksu - szczególnie tego amerykańskiego. Świetna oglądalność filmowych i serialowych adaptacji historii obrazkowych, a także coraz bardziej widoczne dążenie do zapewnienia odbiorcom popkultury przekazu medialnie zróżnicowanego prędzej czy później musiały zaowocować rynkową ofensywą wydawców. Szturm na kieszenie czytelników pragnących dostępu do albumów z perypetiami ulubionych bohaterów przypuszczają coraz to nowe wydawnictwa, wśród których prym wiedzie Egmont. Do dobrze przyjętej linii wydawniczej nowego DC Comics, dołączyły najpierw ekskluzywne wydania klasyki, czyli DC Deluxe. Wydawnictwo, którego komiksową częścią kieruje Tomasz Kołodziejczak, postanowiło jednak iść za ciosem i dać czytelnikom to, na co wielu z nich czekało od dawna - polskie edycje najpopularniejszych serii wydawanych obecnie przez Marvela. Na początek, jakby trochę przy okazji obecności w kinach drugiej części Avengers, dostaliśmy opublikowany jako odrębna powieść graficzna (Marvel OGN - Original Graphic Novel) komiks zatytułowany Avengers: Wojna Bez Końca.

Pierwszy rzut oka pada na okładkę: niby nieco inną niż "zeszytowy" standard, ale ostatecznie raczej nudną. Ot, trzej sztandarowi Mściciele oddani w śnieżno-błękitnej tonacji - rysunek z pomysłem nawiązującym do naprawdę ciekawych okładek, jakie w ostatnich latach się Marvelowi trafiają (choćby w seriach takich jak Hawkeye, Daredevil czy Ms.Marvel), ale tak naprawdę, ani nie nawiązujący do treści komiksu, ani niespecjalnie efektowny. Tym, co tak naprawdę przykuwa na niej uwagę, jest nazwisko scenarzysty. Warren Ellis dał się poznać jako twórca znakomitych, niebanalnych scenariuszy dla komiksów o supergrupach. W tytułach takich jak The Authority, Planetary, czy marvelowscy Thunderbolts udawało mu się wyjść poza utarte schematy, a także świetnie zagrać wewnętrzną dynamiką grupy, relacjami między poszczególnymi postaciami. W tym przypadku... no cóż, może nie jest tak dobrze, jak bywało wcześniej, ale wciąż jest na tyle dobrze, żeby Wojna bez końca mogła dać satysfakcję z lektury. 


Warto zauważyć, iż fakt przygotowania scenariusza jako jednej, spójnej historii, pozwala uniknąć tu rwanego rytmu narracji dość charakterystycznego w przypadku opowieści "składanych" z wydań zeszytowych. Mamy więc opowieść, w której na pierwszy plan wychodzi Kapitan Ameryka, który natrafia na coś, co przywołuje wspomnienia z jednej z jego wojennych misji. Gdy dodatkowo okazuje się, że sprawa ma związek z pewnym tajemniczym epizodem z przeszłości Thora, dostajemy mieszankę idealną do stworzenia wybuchowej fabuły. Tyle tylko, że całość wypada dość klasycznie, według wałkowanej wiele razy formuły „misji superbohaterów”: coś się dzieje -> zbieramy drużynę -> orientujemy sie co i jak -> lecimy na miejsce-> obowiązkowy, możliwie efektowny łomot -> przemyślenia, ból serca i wnioski - > kurtyna! Schemat jest na tyle oklepany, że powyższe streszczenie trudno określić spojlerem. Charakteru nadaje relatywnie dużo "avengersowego gadania” - wzajemnych docinków itp. itd. Tu do głosu dochodzi Ellis. Jeśli lubi się jego scenariusze i humor, to powinno się to spodobać. W warstwie tematycznej mamy trochę filozofowania na temat natury wojny, nieco wywlekania na wierzch tego, co siedzi w głowach poszczególnym postaciom  (i trzeba przyznać, że pod tym względem znów jest całkiem nieźle, bo do głosu dochodzi nie tylko Cap, ale także np. Wolverine, Thor czy choćby - o dziwo - Hawkeye). Sporo tu tego, co spowodowało, iż do tej pory uważam The Authority za jeden z najlepszych komiksów superbohaterskich wszechczasów - pokazania grupy herosów, którzy wiedzą, że może gdzieś tam w świecie toczy się jakaś wielka polityka,  ale i tak zrobią to, co uznają za słuszne, i zrobią to po swojemu. Plus należy się Ellisowi także za to, że w dobie dominacji medialnie wygładzonego przekazu (wszak filmowi Avengers to przecież Disney!), nie stara się bohaterów na siłę ugrzecznić, lub pokazywać ich w sposób niejednoznacznie zawoalowany. Brytyjczyk jest raczej urokliwie bezpośredni. Rezultatem jest więc np. świadomy swoich metod działania Wolverine, czy też ocierająca się o hipokryzję postawa Steve’a Rogersa. Ellis sportretował członków Avengers w sposób, który znających te postaci tylko z filmów może przyprawić o niemałe zdziwienie… i chwała Ellisowi za to.


Niestety, tym co psuje odbiór całości jest niezbyt ciekawa oprawa graficzna autorstwa  Mike’a McKone. Pojawiające się z rzadka naprawdę ciekawe, dopracowane kadry ustępują miejsca trochę topornym rysunkom z mocno uproszczonymi tłami. Trochę szkoda, bo przy zapewnieniu odpowiednio efektownej strony wizualnej mógł to być komiks bardzo dobry, a tak, jest zaledwie poprawny.

Daleki byłbym jednak od uznania publikacji Wojny bez końca za wydawniczy falstart. Myślę, że Egmont wybrał dobry moment na otwarcie swojej marvelowskiej linii, a obsadzenie Avengers w roli bohaterów pierwszego komiksu jest posunięciem ze wszech miar rozsądnym. Pytanie tylko, czy ta konkretna powieść graficzna jest na tyle dobra, by na fali kinowego sukcesu przyciągnąć czytelników do współczesnej linii komiksów Marvela. Choć można by sarkać, że być może lepszym pomysłem byłyby np. bardziej kojarzące się  z filmem Whedona Age of Ultron lub Rage of Ultron, wydaje mi się, że graficzna powieść Ellisa jest jednak dobrym wyborem. Przede wszystkim jako OGN zawieszona jest w chronologii uniwersum Marvela gdzieś pomiędzy „nigdzie”, a „gdziekolwiek”, opiera się w znacznej mierze na herosach znanych z ekranów (dodatkiem jest tu jedynie postać Captain Marvel, która swojego filmu doczekać się ma w roku 2018), a w dodatku relatywnie nisko ustawia poprzeczkę „poziomu wejścia” w  komiksowy świat Mścicieli. To, że scenariusz wyszedł spod ręki Warrena Ellisa i zachowuje cechy znane z jego wcześniejszych prac (sposób portretowania grupy, poczucie humoru itd.), działa tylko na jego plus. A dla komiksowych fanów? No cóż, Wojna bez końca nie jest ewidentnie komiksem, który bezwzględnie trzeba znać, jednak myślę, że jeśli już ktoś po niego sięgnie, specjalnie żałować też nie powinien.

3/6


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...