wtorek, 1 września 2015

Daredevil: Żółty - Jeph Loeb, Tim Sale - komiksowa recenzja z Szortalu


Przez wiele lat Daredevil nie miał zbyt wiele szczęścia do polskich wydań: kilka gościnnych występów w zeszytówkach, klasyczny "origin" autorstwa Franka Millera i Johna Romity Juniora wydany 20 lat temu (!) w Mega Marvel, dwutomowe wydania Diabła Stróża od Egmontu, potem jeszcze Tajna wojna i ... już. Coś się wyraźnie ruszyło wraz ze startem Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela, a sukces zrealizowanego przez Netflix serialu także nie pozostał bez znaczenia dla rynkowej obecności jednego z najciekawszych i najpopularniejszych bohaterów Marvela: m.in. Wydawnictwo Sideca zapowiedziało już zbiorcze wydania kapitalnych runów Bendisa, Bruebakera, Waida i Millera. W tyle nie pozostaje także Mucha Comics proponując inną z klasycznych historii z "Człowiekiem, który nie znał strachu" w roli głównej.

Daredevil: Żółty jest dziełem duetu Jeph Loeb i Tim Sale, znanego ze znakomitych komiksów z Batmanem (Długie Halloween, Mroczne Zwycięstwo). Panowie popełnili także kilka miniserii dla Marvela, czasem określanych jako kolorowe (znany na naszym rynku Spider-Man: Niebieski, będący gdzieś w dalszych planach Muchy Hulk: Szary, czy też mający się dopiero ukazać w Stanach Kapitan Ameryka: Biały) - jedną z nich jest opowiedziana na nowo historia początków Daredevila. Jak we wszystkich dziełach tego duetu, wyraźnie widoczny jest pewien klucz narracyjny - cała historia przedstawiona jest jako retrospekcja, w której Matt Murdock analizuje swe początki jako superbohatera z perspektywy relacji z Karen Page (by uniknąć spojerów dodam tylko, że historia osadzona jest po wydarzeniach z Diabła Stróża Smitha i Quesady). O tym, że z tego typu materią radzi sobie znakomicie, Loeb przekonał nas już przy okazji Spider-Mana: Niebieskiego. Widać wyraźnie, jak wszystkie, mniej lub bardziej istotne wydarzenia z przeszłości nabierają znaczenia w kontekście Karen - od tragicznej historii ojca Matta, przez przyjaźń z Foggym, po drobne elementy codziennego życia kancelarii Nelson&Murdock. O ile mówiąc o korzeniach Daredevila Frank Miller skupił się na wewnętrznej stronie tego, jak Matt Murdock dojrzewał do roli obrońcy Hell's Kitchen przedstawiając kalejdoskop faktów, o tyle Loeb skupia się raczej na tym, jak wpływały na niego czynniki zewnętrzne - przede wszystkim Karen. Jest w tym pewien paradoks, gdyż narracja prowadzona jest w znacznym stopniu w formie monologu Matta do Karen. W efekcie historia znana już czytelnikom (minimalnie tylko zmodyfikowana), pokazana jest z nieco innej perspektywy. Oczywiście nie brakuje tu też bardziej klasycznych atrybutów komiksu superbohaterskiego: obserwujemy, jak rodzi się miejska legenda Daredevila, jak spotyka się z Fantastyczną Czwórką, czy walczy z Owlem, Electro lub Purple Manem. W głównej mierze Daredevil: Żołty jawi się jednak jako sentymentalna, nieco romantyczna opowieść o sensie, który zniknął, rozpłynął się w trudnej codzienności - nawet jeśli jest to niezwykła na pozór codzienność bohatera.

Jak zawsze, znakomicie prezentuje się oprawa graficzna autorstwa Tima Sale'a. Autor ten ma na tyle charakterystyczny styl, że nie sposób pomylić jego twórczość z dziełami innych rysowników. W tym przypadku stonowane kolorystycznie, czasem wręcz minimalistyczne kadry, przeplatają się z efektownymi, podkreślającymi dynamikę sceny "splash-page'ami". Stylizacja postaci, nastrój i spójność graficzna komiksu są więc kolejnymi jego zaletami.

Muszę jednak przyznać, że gdyby ktoś spytał mnie, czy warto od Żółtego zacząć przygodę z Daredevilem, powiedziałbym, że raczej nie - są opowieści dużo lepsze, bardziej fundamentalne dla zrozumienia tego bohatera. Jeśli jednak postać Matta Murdocka jest komuś znana, podobnie jak styl duetu Loeb/Sale, powinien bez wątpienia po ten komiks sięgnąć. Jest tu bowiem sporo intymności i emocji bynajmniej nie oczywistych w przypadku komiksu superbohaterskiego. Czasem mówi się, że Frank Miller uczynił z Daredevila forpocztę współczesnej, mroczniejszej i poważniejszej komiksowej stylistyki. Wydaje mi się jednak, że Loeb poszedł jeszcze krok dalej - potrafił opowiedzieć starą historię w sposób zaskakujący, pozostając w ramach stylistyki "trykociarskiej" mówić dojrzale o uczuciach, sensie i poszukiwaniu czegoś utraconego. I nawet jeśli to przypadek, że kostium Daredevila jest tu tego samego koloru, co kamizelka Goethowskiego Wertera, to skojarzenie to okazuje się wcale nie być tak kuriozalne, jak mogłoby się zdawać. Warto znać.

5/6

2 komentarze:

  1. Nigdy nie zdarzyło mi się czytać recenzji komiksu. Sam zastanawiałem się czy potrafiłbym taką napisać :) muszę przyznać, że tobie wyszło to świetnie :) Ale jakoś nie widzę Daredevila w żółtym kolorze :) jakoś kojarzy mi się on ze szkołą średnią :) kolor nie superbohater :)

    Z przyjemnością chciałem poinformować, iż nominowałem Cię do Liebster Blog Award
    http://www.comysleo.pl/2015/09/liebster-blog-award-3-i-12.html

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki bardzo :) Postaram sie odpowiedzieć jak tylko sie nieco ogarnę (bo ostatnio cierpię na lekki niedoczas... ze wszystkim).

      A co do Daredivila... no cóż - wyjasnia się tu m.in. skąd sie wziął czerwony kolor jego zajbardziej znanego stroju (skąd się wziął żólty zresztą też ;) )

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...