Z militarnymi space operami tak to już bywa, że te najlepsze opierają się na jakimś autentycznym wycinku naszej rzeczywistości. Czasem jest to wykorzystanie schematów organizacyjnych i taktycznych faktycznej formacji (tak jak w cyklu o Honor Harrington wykorzystana została Royal Navy z okresu I wojny światowej), czasem są to wojskowe doświadczenia autora (casus Roberta E. Heinleina czy też Johna Ringo). W przypadku Iana Douglasa (a właściwie Williama H. Keitha Juniora, pod którym to nazwiskiem ukazała się większość jego dorobku literackiego) i jego cyklu „Star Carrier”, mamy do czynienia z oboma czynnikami. Sam autor służył w US Navy (co prawda jako członek personelu medycznego, ale zawsze to realne doświadczenie wojskowe), zaś militarna warstwa serii oparta jest w znacznym stopniu na tym, co amerykańska marynarka ma najlepszego do zaoferowania, czyli na operacyjnej koncepcji opartej na działaniach związków taktycznych zbudowanych wokół lotniskowców. Optyka być może niezbyt zaskakująca, ale efekt okazuje się całkiem niezły.
Otwierające serię Pierwsze uderzenie rozpoczyna się naprawdę mocnym akcentem sceną zbliżającej się kosmicznej bitwy na sporym dystansie. Douglas nie niańczy czytelnika, tylko rzuca go od razu w wir faktów i wydarzeń. Dostajemy zarys sytuacji, kilka sugestii odnośnie do tego, co właściwie się dzieje i dlaczego... i tyle. Sporo akcji z dość klasycznym dla kosmiczno-militarnej konwencji sznytem. Ot, tu i ówdzie jakieś określenie odnośnie specyfiki gwiezdnych starć, gdzie indziej jakaś nazwa jednostki lub sprzętu, dalej coś o strukturze czy zwyczajach danej formacji słowem, coś, co buduje świat, pozwala w miarę bezboleśnie śledzić dynamicznie rozwijającą się akcję, ale jednocześnie nie wykracza poza schematy typowe dla militarnej science fiction. Dopiero z czasem, gdy bitewny pył opada, autor znajduje trochę miejsca, by rozwijać wątki zawiązane w dynamicznym otwarciu. Poznajemy nieco lepiej świat przedstawiony – historię ludzkości, rasy, z którymi toczy ona wojnę, sytuację na Ziemi itd. Jednocześnie mamy możliwość zagłębienia się w historie bohaterów, przede wszystkim jednego z nich Trevora Greya. Ta środkowa część powieści wprowadza nieco stonowania, urozmaica czysto militarną konwencję o elementy postapokaliptyczne i dystopijne. Ostatnia część to po raz kolejny wyraźny skok napięcia i zwrot w kierunku akcji, aż do imponującego finału. Na plus zapisuje się ciekawe rozwiązanie konfliktu, pokazanie gwiezdnych militariów i wplecenie kilku oryginalnych pomysłów na sposób prowadzenia kosmicznych działań zbrojnych.
Trzeba Douglasowi przyznać, że włożył w swoją kreację nieco wysiłku, nie tylko dopracowując operacyjno-taktyczną stronę stworzonych w powieści formacji wojskowych, ale także wplatając tu i ówdzie wątki, dotyczące perspektyw rozwoju ludzkości, wykluczenia społecznego, prawa jednostek do samostanowienia czy też kwestie wolności religijnej. Niestety, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że sposób potraktowania tego ostatniego tematu pozostawia sporo do życzenia. Razi toporny, oparty na mało wyrafinowanych kalkach, sposób sportretowania radykalnej mniejszości muzułmańskiej, zamieszkującej planowaną do ewakuacji kolonię. Czy należałoby się jednak spodziewać czegoś więcej po adresowanej do masowego czytelnika amerykańskiego rozrywkowej SF., napisanej w czasie prowadzonej przez USA „wojny z terroryzmem”. Koniec końców – dobrze, że b wprowadza do swej powieści wątki inne niż tylko gwiezdna nawalanka, nawet jeśli wyraźnie widoczny jest „amerykocentryzm” autora, a z wyczuciem niektórych tematów zdaje się być on cokolwiek na bakier. Nie do końca przekonują także fragmenty narracji prowadzonej z perspektywy obcych. Jasne, z pewnością są one środkiem wyrazu pomagającym śledzić akcję, pokazać czytelnikowi fizjologiczną i filozoficzną odmienność przeciwników ludzkości, jednak efekt zdaje się być mizerny. Zamiast podkreślenia poznawczych barier otrzymujemy niepotrzebną antropomorfizację Turuschów, przekałdającą się na narracyjny chaos. Trochę szkoda, bo pomysł na obcych Douglas miał całkiem niezły.
W ogólnym podsumowaniu Pierwsze uderzenie okazuje się zupełnie przyzwoitą pozycją rozrywkową. Może niespecjalnie wyrafinowaną, z pewnością nie oryginalną, ale potrafiącą jednak wciągnąć czytelnika w wir opisywanego konfliktu. Wady, takie jak nieco sztuczni bohaterowie (np. tragiczny Grey, heroiczny admirał Koenig) czy też mogąca irytować europejskiego odbiorcę, przemycana tu i ówdzie specyficznie amerykańska optyka, schodzą jednak na dalszy plan względem dobrze poprowadzonej akcji, ciekawie rozpisanego świata przedstawionego i odpowiedniej dla tej konwencji dawki militariów. Krótko mówiąc: dzieje się sporo i ciekawie na tyle, że książkę pochłania się naprawdę szybko. Co ważne, wydawnictwo Drageus zapewnia rzadkie na naszym rynku tempo wydawania serii. W Polsce ukazało się wszystkie sześć napisanych dotąd tomów, włącznie z Głębią czasu, która swą amerykańską premierę miała w tym roku. Jeśli więc szukacie solidnej rozrywkowej SF, opartej na akcji i militariach, a przy okazji nie macie nic przeciwko seriom, cykl „Star Carrier” wydaje się być naprawdę niezłym wyborem.
4,5/6
4,5/6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz