poniedziałek, 9 listopada 2015

Hyperion - Dan Simmons - recenzja z portalu Fantasta.pl

Gdy jestem pytany o coś w rodzaju współczesnego kanonu SF, zawsze mam pewien problem. Pomijając już kwestię oczywistą, czyli pytanie, co można nazwać „współczesnością”, nietrudno dojść do konstatacji, że w zasadzie gros tekstów, które za kanoniczne zwykło się uważać, to utwory z lat 50., 60. czy 70. XX w. – czyli w zasadzie z pierwszych (konstytutywnych dla konwencji) trzydziestu lat nowożytnej fantastyki naukowej. Gdybym jednak faktycznie musiał wskazać powstałe po 1985 roku pozycje zasługujące, by wynieść je na piedestał klasyki, niewątpliwie znalazłoby się wśród nich miejsce dla Hyperiona autorstwa Dana Simmonsa. W pewnym sensie potwierdzeniem tej opinii jest fakt, iż wydawnictwo MAG postanowiło wznowić tę powieść w nowym tłumaczeniu w ramach serii „Artefakty”.

Literacka wartość Hyperiona jest trudna do przecenienia. Składa się na nią co najmniej kilka czynników – część związanych z wykorzystywaną konwencją (czy w zasadzie konwencjami), część można nazwać walorami „ogólnoliterackimi”. W najogólniejszym rozumieniu powieść Simmonsa to znakomicie skrojona space opera. Amerykanin subtelnie wprowadza czytelnika w meandry złożonego wszechświata na skraju wielkich przemian. Prezentacji bogactwa świata przedstawionego sprzyja ogólna formuła fabuły, nawiązująca nieco do Opowieści Kanterberyjskich – także tu szkielet całości opiera się na pojedynczych, odrębnych historiach pielgrzymów opowiadanych sobie nawzajem podczas wędrówki. Zróżnicowanie postaci biorących udział w podróży do Grobowców Czasu na spotkanie ze złowieszczym Dzierzbą (we wcześniejszym tłumaczeniu pojawiającym się jako Chyżwar) pozwala na wykorzystanie wielu formuł charakterystycznych dla SF – od typowo militarnej, przez cyberpunk i wyraźne inspiracje Nową Falą, aż po wariacje na temat anomalii czasowych. Krok po kroku wkraczamy głębiej w realia powieści i element po elemencie układamy obraz złożonej intrygi konstytuującej świat przedstawiony. I nawet jeśli nie poznajemy odpowiedzi na wszystkie pojawiające się po drodze pytania, nawet jeśli nie ma tu kulminacyjnego punktu, w którym czytelnik odkrywa sens całości – to sama wyprawa jest zdecydowanie satysfakcjonująca.

Wspomniałem jednak także o ogólnoliterackiej wartości Hyperiona – również ona jest trudna do przecenienia. Na pierwszy plan wysuwa się przede wszystkim kapitalna gra kontekstem i nawiązaniami. To przecież nie tylko szkatułkowa formuła, ale też mnóstwo odniesień czy to do Johna Keatsa i innych poetów, czy to do Jacka Vance’a i jego Umierającej Ziemi. Simmons pokazuje swój pisarski kunszt, nie tylko płynnie i przekonująco operując różnymi konwencjami, ale także (a może przede wszystkim) umiejętnie przekładając te zmiany formuły na wykorzystywany styl. Od suchego, prostego języka wojskowego, po frazy wręcz liryczne, nasycone emocjami – każda z zawartych w Hyperionie opowieści ma swoją charakterystyczną poetykę, nastrój i sens.

Cały czas unosi się nad tekstem specyficzny nastrój tajemnicy – pytania o sens podjętej przez bohaterów pielgrzymki, o możliwość zrealizowania ich celów, o kierunek zmian w znanym im świecie czy też o naturę zjawiska, z jakim przyjdzie im się zmierzyć u kresu wędrówki. Simmons nie daje czytelnikowi w zasadzie żadnych odpowiedzi, pozostawiając tę kipiącą emocjami mieszankę odbiorcy. Tym bardziej, że zróżnicowanie bohaterów pozwala dość łatwo znaleźć elementy, z którymi można się identyfikować lub które mogą po prostu poruszyć. Lojalność, pogoń za przemijająca miłością, zemsta, profesjonalny obowiązek, religijna wiara, poszukiwanie inspiracji czy też chęć ratowania własnego dziecka – wszystkie te „osie napędowe” bohaterów są tak wyraziste, iż bez trudu mogą „udźwignąć” postać i zbudować więź między nią a czytelnikiem. To kolejny z elementów powodujących, iż mamy do czynienia z ponadczasowym klasykiem.

Jeśli miałbym wskazać jakieś słabsze (bo z pewnością nie słabe) punkty Hyperiona, wspomniałbym jedynie o tym, iż tak naprawdę nie jest to zamknięta całość. Co prawda można traktować powieść Simmonsa jako koronny przykład tego, iż sama pogoń jest zdecydowanie ważniejsza od schwytania króliczka, jednak na dobrą sprawę otwarte zakończenie powinno raczej cieszyć – stanowi bowiem (spełnioną) obietnicę dalszego ciągu, kolejnej możliwości zanurzenia się w poruszającą kreację Amerykanina. Bez dwóch zdań jest to tekst godny wciągnięcia do kanonu SF – nie tylko tej z ostatniego trzydziestolecia, ale w ogóle. Można tu znaleźć zarówno literacki kunszt, jak i mnóstwo kapitalnych pomysłów, a sama lektura stanowi niekłamaną przyjemność. Po prostu szkoda nie znać.

6/6

2 komentarze:

  1. Mam tę książkę dopiero przed sobą, ale już niedługo. ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetna książka. Może nie wszystkie opowieści robią równie duże wrażenie, ale jako całość - rzecz nie do zapomnienia.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...