Kiedy studio Disneya przejmowało całą gwiezdnowojenną franczyzę, nieco zadrżałem. Kiedy oficjalnie ogłoszono, że całe wieloletnie dziedzictwo tzw. Expanded Universe zostaje uznane za niekanoniczne (czytaj: wyrzucone do zsypu), miałem wrażenie, że to jest jakiś gorzki żart, że ktoś w ordynarny sposób kpi z oddanych fanów, kolekcjonującym książki, komiksy, figurki i wszelkie inne przejawy szaleństwa z odległej Galaktyki. A jednak… okazało się, że spece od Myszki Miki nie na darmo tymi specami są. Rozwiązali bowiem klasyczny dylemat: jak zjeść ciastko, jednocześnie mając ciastko (zwany też czasami dylematem dziewicy…). Innymi słowy: jak zrobić miejsce na nowe historie/bohaterów (czytaj: gadżety) i zapewnić studiu wolność kreatywną bez obciążeń tysiąca mniej lub bardziej udanych publikacji a jednocześnie nie wkurzyć fanów (czytaj: dostarczycieli pieniędzy) mówiąc im, że te wszystkie historie, którymi pasjonowali się przez lata… no w zasadzie ich nie ma. Nie ma Admirała Thrawna, nie ma Yuuzhan Vongów, nie ma Dartha Revana… itd. Fachowcy od Disneya wiedzieli przecież, że dotychczasowe książki, komiksy czy gry wciąż się przecież sprzedają – bez względu na to, co aktualnie ukazuje się z logo STAR WARS. Wymyślili więc, że w sumie nie ma przeszkód, aby nadal wydawać lub wznawiać produkty niezgodne z nowym kanonem, tyle tylko, że zostaną one opatrzone etykietą „Legend”.
Spore zmiany w rynkowej obecności Gwiezdnych Wojen nie ominęły także Polski. I o ile wciąż brak nowego wydawcy książek osadzonym w stworzonym przez George’a Lucasa uniwersum (nie mam jednak wątpliwości, że w związku z premierą kolejnego epizodu z pewnością taki się znajdzie [1]), o tyle w dobie komiksowego boomu obrazkowe historie zdają się zaznaczać swą obecność w całkiem efektowny sposób. Egmont zrobił świetną robotę: oprócz dostarczenia na nasz rynek bijących rekordy sprzedaży „nowokanonicznych” komiksów wydawanych przez Marvela (o nich wkrótce), wystartował także z serią zbierającą najciekawsze pozycje „starego kanonu”, wydane oryginalnie przez Dark Horse. W serii Star Wars: Legendy mają się zatem pojawiać pozycje premierowe, ale także wznowienia klasycznych historii. Od takiej zresztą seria ta się rozpoczyna. Cienie Imperium, bo o nich mowa, to absolutny gwiezdnowojenny klasyk – opowieść nie tylko uwielbiana przez fanów i ważna z perspektywy Ś.P. Expanded Universe, ale także „dziecko” jednego z pierwszych projektów multimedialnych firmy Lucasa.
Przełom lat 1996/97 był dla fanów Gwiezdnych Wojen najciekawszym okresem od wielu lat. Książkowo-komiksowe Expanded Universe rozwijało się w najlepsze, zapowiedziano wejście do kin odnowionej wersji klasycznej Trylogii, w dodatku trwały prace nad kolejnym, potwierdzonym już Epizodem. W takich okolicznościach Lucasfilm postanowił zrealizować bezprecedensowy projekt: wykorzystać fabularną lukę między Imperium Kontratakuje a Powrotem Jedi do przedstawienia nowej fabuły za pomocą różnych mediów. Bazą dla Cieni Imperium (jak nazwano to przedsięwzięcie) była powieść autorstwa Steve’a Perry’ego, uzupełniona przez znakomitą grę komputerową (zaprojektowaną pod szturmującą właśnie rynek konsolę Nintendo64), ścieżkę dźwiękową, przeróżne figurki, modele i zabawki, kolekcjonerskie karty, czy wreszcie komiks narysowany przez Kiliana Plunketta i Johna Nadeau. Celowo podkreślam tu rolę rysowników, jako tych, którzy mieli stosunkowo najwięcej swobody twórczej, choć także tworzący scenariusz John Wagner dołożył do projektu swoje trzy grosze. Przede wszystkim postanowił nieco odejść od fabuły i postaci stworzonych na potrzeby Cieni Imperium przez samego Georga Lucasa i skupić się nieco bardziej na osobie znanego i lubianego łowcy nagród Boby Fetta. W praktyce otrzymujemy dzieło autonomiczne – choć oparte na tym samym szkielecie fabularnym, to operujące odmiennymi środkami wyrazu, a także eksplorujące nieco inne obszary tematyczne szeroko rozumianej opowieści. Nie da się jednak ukryć, że Cienie… to klasyczna opowieść ze świata Gwiezdnej Sagi – ze sporą ilością akcji, znanymi z ekranu postaciami i lokacjami, a także charakterystycznym klimatem Odległej Galaktyki. Jest to też dzieło fundamentalne dla znacznej części Expanded Universe – nie tylko wyjaśniono tu pewne luki fabularne pomiędzy Epizodami V i VI, ale przede wszystkim wprowadzono mnóstwo elementów, które zaskarbiły sympatię fanów i stały się nieodłącznym elementem gwiezdnowojennego rekwizytorium – przykładem postacie Dasha Rendara, Jixa, łowców nagród, księcia Xizora czy Guri. Zresztą organizacja Czarne Słońce przetrwała reset uniwersum i stanowi także część obecnego kanonu.
Poza byciem pozycją ważną z punktu widzenia historii marki Cienie Imperium są jednak znakomitą lekturą. Nie tylko oparły się próbie czasu, wciąż intrygując pomysłami na zagospodarowanie „przestrzeni międzyfilmowej”; nie tylko wciąż nieźle wyglądają, nie odbiegając specjalnie od współczesnych komiksowych standardów; ale także dają sporo satysfakcji miłośnikom klasycznej filmowej narracji: jest dynamicznie, z umiejętnym stopniowaniem napięcia, jest kilka wątków, są zwroty akcji i zakulisowe rozgrywki, wreszcie jest wielka gwiezdna polityka i osobiste dramaty bohaterów – wszystko to, czego można oczekiwać po efektownej przygodowej opowieści. To zaś, że dzieje się ona dawno temu, w Odległej Galaktyce czyni ją jeszcze ciekawszą i lepszą. Dla fanów Gwiezdnych Wojen jest to pozycja, którą w swoich zbiorach mieć wręcz wypada, ale myślę, że i pozostali (także tacy, którzy Gwiezdne Wojny znają tylko z filmów) powinni być lekturą Cieni Imperium usatysfakcjonowani.
4,5/6
PS. Dziękujemy Wydawnictwu Egmont za przesłanie egzemplarza recenzenckiego
---
[1] W momencie publikacji tekstu na blogu wiadomo już, że tym wydawcą będzie wydawnictwo Uroboros
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz