Cudowny komiks o cudownym człowieku
Gdyby ktoś poprosił mnie o wymienienie trzech najbardziej wpływowych anglosaskich scenarzystów komiksowych, to jednym tchem wskazałbym Alana Moore’a i Franka Millera, a potem musiał się chwilę zastanowić, czy trzecie miejsce przyznać Grantowi Morrisonowi czy Neilowi Gaimanowi. Nie mam jednak najmniejszych wątpliwości, że to tajemniczemu Brytyjczykowi należy się palma pierwszeństwa. Jego dzieła miały absolutnie kluczowy wpływ na kierunek, w jakim komiks (szczególnie superbohaterski) podążył w ostatnich dwóch dekadach ubiegłego wieku. Zanim jednak powstały Zabójczy żart, Saga o Potworze z Bagien czy chyba najważniejszy z jego komiksów – Strażnicy – Moore tworzył dla magazynu Warrior dwie serie, dzięki którym zdobył uznanie i wyrobił sobie nazwisko. Pierwszą z nich jest V jak Vendetta, drugą Miracleman (wtedy jeszcze pod nazwą Marvelman).
Druga ze wspomnianych serii nosiła w sobie ledwie zalążek tego, co kilka lat później przyniesie scenarzyście miano tego, który wraz z Frankiem Millerem wywrócił konwencję suberbohaterską na nice. Moore dostał w swoje ręce serię o nieco już zapomnianym bohaterze z lat pięćdziesiątych – pewnego rodzaju brytyjskiej kalce Kapitana Marvela z uniwersum DC. Na przełomie kilku lat (a w późniejszym amerykańskim wydaniu Eclipse Comics na przełomie szesnastu zeszytów) powstała fenomenalna, odważna, prowokująca, czasem szokująca historia, pokazująca, z jak ogromnym dystansem scenarzysta traktował wszystkie klisze i schematy konwencji superbohaterskiej i jak niewiele znaczyły dla niego przeróżne branżowe tabu. To tu pokazywano walkę i konflikt między herosem a jego ludzkim alter ego, to tu pokazano życie rodzinne, to na stronach Marvelmana pojawiały się kadry przedstawiające złoczyńcę rzucającego w ścianę dzieckiem, scenę porodu itd. Dekonstrukcja formuły bohatera w Miraclemanie różni się jednak znacząco od tej, którą znamy choćby ze Strażników. Chciałoby się rzec, że wcześniejsze dzieło Moore’a jest nieco mniej ponure w wyrazie – to jednak wrażenie złudne. To, co pokazane jako pogodne jest jednak w istocie gorzkie, podobnie jak wizja świata rodzącego się w toku akcji. Nie zmienia to jednak faktu, że całościowo Miracleman jest dziełem (nawet po latach) niezwykle wyrazistym. W latach osiemdziesiątych wrażenie, jakie wywierał, musiało być zatem znacznie, znacznie większe.
W tym miejscu pewnie niejedna z osób czytających niniejszy tekst mogłaby spytać: „No dobra. Ważny, wyjątkowy, dekonstruujący… ale o czym to właściwie jest?” No cóż, tak właściwie to jest to komiks o facecie, który wiodąc życie przeciętniaka (mając żonę, pracę itd.) dowiaduje się, że jest kimś – Miraclemanem – zdolnym do dokonania rzeczy nadludzkich. Moore rozkłada tu na części pierwsze sposób, w jaki tradycyjnie przestawiano „codzienne życie” bohaterów, ich starcia z łotrami itd. Jest przewrotny, ironiczny, wplata w historię cytaty z Tako rzecze Zaratustra Nietzschego i Piotrusia Pana Barriego. Przez cały album zdecydowanie wyróżniają się wątki dotyczące stwarzania nadczłowieka, tego jak taka istota może funkcjonować w naszym społeczeństwie i jak bardzo może je zmienić. Oczywiście okraszone jest to pewną ilością akcji, sama fabuła zresztą jest całkiem dynamiczna. Widać jednak, jak wiele jest tu miejsca na refleksję, na dłuższe, kilkuplanszowe sceny mające wywrzeć konkretny efekt. Zresztą, znalazło się w Miraclemanie także miejsce na fragmenty nieco bardziej oniryczne, czy fantastyczne (jakby głównego bohatera było mało). Dzięki temu powstał komiks, który – pomimo znacznej objętości i wielu wątków – czyta się w zasadzie jednym tchem.
Niebagatelną rolę odgrywa oczywiście strona graficzna. W przypadku Miraclemana przyłożyła się do niej śmietanka brytyjskich rysowników: od Alana Davisa czy Johna Totlebena, aż po nieodżałowanego Steve’a Dillona. Zróżnicowana kreska to jednak jedno, ale tym, co zwraca uwagę w przypadku tego komiksu, jest przede wszystkim znakomite opracowanie plansz. Szczególnie rysowana przez Totlebena „Księga trzecia – Olimp” wypada pod tym względem fenomenalnie. Miraclemana warto znać także ze względu na fakt, że niektóre kadry przeszły do historii komiksu (np. wspomniana już scena porodu, czy przywodząca obrazy Hieronima Boscha apokaliptyczna wizja Londynu).
Komiks Moore’a przez długi czas uchodził za dzieło, o którym wielu mówiło, ale niewielu tak naprawdę czytało. Trudno się zresztą temu dziwić: wydawany pierwotnie w Wielkiej Brytanii, w Stanach Zjednoczonych zaprezentowany (i dokończony) przez dość niszowe Eclipse Comics szybko znalazł się w cieniu choćby Strażników. Perturbacje dotyczące nazwy i praw wydawniczych spowodowały, iż dopiero po ćwierćwieczu (i zabiegach ze strony między innymi Neila Gaimana, który przejął od Moore’a stanowisko scenarzysty serii po zeszycie szesnastym) ręce na tytule położył Marvel, co umożliwiło przypomnienie Miraclemana szerszej publiczności. Co ciekawe, gdy okazało się, że prawa należały cały czas do twórcy postaci Marvelmana – Micka Anglo (od którego Marvel je zakupił) – Moore postanowił usunąć swoje nazwisko z wszystkich wznowień a tantiemy przekazywać „ojcu” bohatera. Stąd też na najnowszych wydaniach (w tym polskim) widnieje „Pierwotny Scenarzysta”. W ogóle mnóstwo wokół Miraclemana mitów, legend i dziwnych historii. To niewątpliwie buduje legendę tego komiksu. Na szczęście jego kultowy status w pełni uzasadnia lektura. Moore napisał wciągającą, momentami szaloną, bez wątpienia przemyślaną historię. Naiwność konwencji superbohaterskiej z lat pięćdziesiątych jest tu bezbłędnie punktowana, pojawiają się też ważne i poważne pytanie (o pozornie niepoważne rzeczy). Scenarzysta przeprowadził tu eksperyment myślowy: jak zmieni się świat, w którym faktycznie pojawią się nadludzcy herosi? Podkreślane są paralele między antycznymi bogami a figurą niewyobrażalnie potężnego bohatera, a także rozłożona na części pierwsze jest jego mitologia. I mimo, iż od pierwotnej publikacji tych komiksów minęło przeszło trzydzieści lat, wciąż robią one piorunujące wrażenie. Warto znać.
Tytuł: Miracleman
Scenariusz: Pierwotny Scenarzysta oraz Mick Anglo
Rysunki: Garry Leach, Alan Davis, John Ridgway, Chuck Austen, Rick Veitch, John Totleben, Don Lawrence, Steve Dillon, Paul Neary, Rick Bryant
Kolor: Steve Oliff
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Tytuł oryginału: Miracleman #1-16
Wydawnictwo: Mucha Comics
Wydawca oryginału: Marvel
Data wydania: październik 2016
Liczba stron: 384
Oprawa: twarda
Papier: kredowy
Wydanie: I
ISBN: 978-83-61319-74-0
Grant Morrison nie jest w ogóle wpływowy. Ma zbyt dziwny styl, by ktoś mógł się tym inspirować. A wszyscy zainspirowani Gaimanem są tak naprawdę zainspirowani Moorem.
OdpowiedzUsuń