Wśród najbardziej ikonicznych postaci uniwersum Marvela, niewątpliwie jedną z najbardziej charakterystycznych jest Hulk. Wielkie, silne, niezbyt rozgarnięte i pochłonięte rządzą zniszczenia alter ego doktora Bruce’a Bannera. Swą popularność zawdzięcza bardzo prostemu połączeniu motywów doktora Jekylla i pana Hyde’a z tragicznym rysem potwora doktora Frankensteina i, co można zauważyć po ilości „doktorów” wspomnianych na przestrzeni ledwie kilku linijek, także z zaprzężeniem do tej karawany postaci szalonego naukowca. Te przeciwieństwa opanowanego, nieco zahukanego, wybitnie intelektualnego, cherlawego Bannera i nieokiełznanego, potężnego, głupawego, bezpośredniego, ale i czującego Hulka, to przykład znakomicie wykonanej roboty jej twórców: Stana Lee i Jacka Kirby’ego. Co ciekawe, jest to jedna z niewielu klasycznych postaci komiksowych, która nie doczekała się swojej wersji w uniwersum największego konkurenta (no chyba, żeby traktować tak Doomsdaya, ale to moim zdaniem nieco naciągane). W każdym razie, dzięki tkwiącym w samej istocie te postaci pęknięciom, jej ogromnej popularności, a także faktowi, iż w jej długiej historii pojawiła się nieobecna potem kobieta, nietrudno się dziwić, że Hulk stał idealnym tematem dla kolejnej z odsłon „kolorowej” serii stworzonej dla Marvela przez Jepha Loeba i Tima Sale'a. Przed Państwem Hulk: Szary.
W przypadku tego konkretnego tytułu interpretacja nie powinna przysparzać specjalnych problemów. Z jednej strony szary, to kolor skóry bohatera w jego pierwszych występach na łamach The Incredible Hulk. Z drugiej jednak, ta tytułowa szarość oddaje wewnętrzny tragizm i niejednoznaczność Hulka. Także i dobór ram czasowych jest bardzo prosty: większa część opowiadanej historii toczy się w pierwszych dwóch dobach po wypadku z bombą gamma, który zmienił Bruce’a Bannera w Hulka. Sama narracja prowadzona jest jednak z perspektywy Bannera, po latach rozmawiającego nocą ze swoim przyjacielem psychiatrą. To niejako bezpośrednio prowadzi do formuły, jaką przyjął Loeb – roztrząsania natury, wewnętrznego bólu Hulka/Bannera niejako poprzez autoanalizę. A jest co analizować: poprzez próbę zdefiniowania czy i gdzie wytyczona jest granica między Bannerem a Hulkiem, do jakiego stopnia Hulk jest w stanie kontrolować i odpowiadać za swe czyny, w jaki sposób ta dwoistość wyniszcza każdy ze składających się na niego podmiotów (bo przecież cierpi zarówno Banner, jak i Hulk), przez konfrontacje z generałem Rossem i nie do końca odwzajemnioną miłość Bannera/Hulka do jego córki. Dużo tu pytań o odpowiedzialność za czyny, moralność pewnych wyborów sprowadzającą się wreszcie do pytania o naturę potworności. Jest w tej historii sporo refleksji (nawet jeśli niespecjalnie głębokiej), emocji, sporo czarnego humoru i wciągania w czytelnika w próbę odpowiedzi na pytanie: co to znaczy być potworem? I nawet jeśli odpowiedź jest tu w sumie podana na tacy, to dochodzenie do niej daje sporo satysfakcji.
Jeśli stwierdzenie, że u Tima Sale’a oprawa graficzna zwyczajowo robi duże wrażenie, jest po prostu oddaniem mu należnego uznania, tak Hulk: Szary jest w mojej opinii jednym z najlepszych jego dzieł. Mimo bardzo uproszczonych teł, nieco nawiązujących do stylistyki lat 60., stylizacja i ekspresja postaci Hulka powalają na równi z jego ciosem. Jest w tych szkicach mnóstwo energii, dzikiej, niekiełznanej prostymi ramami kadrów, jest znakomita gra mimiką Hulka (sic!) i innych postaci, jest wreszcie niesamowity talent Sale’a do tworzenia zapadających w pamięć plansz – jak choćby ta z szarym monstrum siedzącym za skale i trzymającym w dłoniach białego króliczka, czy też ta, gdzie Hulk zagląda przez wizjer w drzwiach do zamkniętej w biurze ojca Betty Ross. A wszystko to przy użyciu bardzo oszczędnej palety barw, nieco na przekór współczesnym komiksowym trendom.
Jak dotąd każda z „kolorowych” serii Loeba i Sale’a była opowieścią o stracie kobiety i poszukiwaniu własnej tożsamości. Nie inaczej jest w przypadku Hulka: Szarego. Twórcy wykonali świetną robotę tworząc opowieść z pozoru prostą fabularnie, jednak znacznie bardziej złożoną na poziomie podejmowanych tematów, kreacji kilku kluczowych bohaterów dramatu, czy też wreszcie moralnej wymowy całości. Gdy dodamy do tego świetną kreskę Sale’a i kolory Matta Hollingswortha, a także specyficzny humor i kilka klasycznych inspiracji, otrzymamy dzieło, które każdemu fanowi uniwersum Marvela powinno zagwarantować godzinkę czy dwie przyjemnej lektury.
4,5/6
PS. Dziękujemy wydawnictwu Mucha Comics za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz