Muszę przyznać, że po wywołującym dość mieszane uczucia początku serii Nowe DC Comics pisanych przez Geoffa Johnsa można było ostatnimi czasy zaobserwować wyraźną tendencję zwyżkową. Od niezłego Tronu Atlandydy przez nierównych, choć mających świetne momenty Najbardziej niebezpiecznych, po naprawdę dobrą Trójkę. Stąd też Wieczne zło zapowiadało się jako event naprawdę ciekawy, szczególnie ze względu na efektowną końcówkę czwartego tomu Ligi Sprawiedliwości, w której omawiany album w zasadzie się otwiera. Czy więc udało się Johnsowi sprostać rozbudzonym apetytom czytelników?
Naczelny scenarzysta „drużynowej” linii komiksów DC oparł swój event na kilku, co tu dużo mówić, niezbyt oryginalnych pomysłach. Po pierwsze: „zneutralizował” prawie wszystkich herosów powodując, że nasza Ziemia staje się w pewnym sensie bezbronna. Po drugie: sięgnął po całkiem nieźle ugruntowany na niwie multiwersum Syndykat Zbrodni – Owlmana, Ultramana i kompanów można było spotkać choćby w kapitalnym JLA Ziemia-2 Granta Morrisona i Franka Quitely'ego czy animacji Liga Sprawiedliwych: Kryzys na dwóch Ziemiach, choć tak na dobrą sprawę są to postacie pojawiające się w kontinuum głównej linii komiksów DC relatywnie często. Po trzecie wreszcie, wykorzystany został tu zabieg z dość klasycznym odwróceniem ról, gdzie to złoczyńcy stają się obrońcami zagrożonej Ziemi. Dołóżmy do tego jeszcze jednego ze sztandarowych trykociarzy, któremu udało się jednak przetrwać (nie, żebym jakoś specjalnie spojlerował, ale komu, jak nie jemu?!) i mamy już całkiem ciekawy zestaw.
Już przelotny rzut oka na okładkę daje nam pojęcie, która postać stać będzie w centrum wydarzeń. I choć Lex Luthor wydaje się być nieco zbyt idealnym (bo wyjątkowo oczywistym) kandydatem do obsadzenia roli złoczyńcy stającego na pozycji obrońcy ludzkości, to trzeba przyznać, że broni się on na tej pozycji całkiem nieźle. Poza tym, jak mało która z postaci w uniwersum DC nadaje się do wykorzystania jako osoba prowadząca narrację – jest elokwentny, błyskotliwy, ma wizję i konkretne poglądy. Czyli w sam raz. Skoro jednak główny pomysł na event można streścić jako: „W obliczu zagrożenia złoczyńcami z innego wszechświata nasi złoczyńcy okazują się być wcale tacy źli”, to można spodziewać się, że postaci łotrów będzie znacznie więcej. Niestety gubią się oni nieco w swojej masie i jedynie kilkoro z nich udaje się przedrzeć choć na chwilę na pierwszy plan: Catwoman, Black Manta, Sinestro, Captain Cold, Black Adam i Bizarro (w przypadku którego jest to pierwsze pojawienie się w Nowe DC Comics, a zarazem okazja do odświeżenia jego originu). Dużo ciekawiej prezentują się członkowie Syndykatu Zbrodni (może z wyjątkiem nieco jednowymiarowego Ultramana) – po prostu dlatego, że dostają odpowiednia wiele przestrzeni (tak w fabule, jak i graficznie), żeby wybić się z masy złoczyńców. Jest to też kolejna okazja do pokazania mrocznych odbić na co dzień wyidealizowanych odbić członków Ligi Sprawiedliwości. No i jest jeszcze włożony w środek całego zamieszania pewien mroczny heros , który po prostu jest sobą. Więcej nie trzeba.
Fabularnie nie ma tu raczej specjalnych zaskoczeń: Wieczne zło ma wyraźną strukturę epizodów skupiających się na konkretnym elemencie całości, przeplatanych obowiązkowym okładaniem się po twarzach… z tym małym zastrzeżeniem, że Johns od jakiego czasu zaczął obchodzić się z bohaterami dość okrutnie (nie żeby koniecznie jakieś postaci zabijał, ale niewątpliwie krzywda dzieje się tu komuś relatywnie często). Nieco rażą pewne nielogiczności, dziury czy przeskoki, które nieraz się w tej historii pojawiają, podobnie jak dość często stosowany efekt Deus ex machina, wskutek którego radykalnie zmienia się sytuacja bohaterów. No cóż, niewątpliwie jest to pewien pomysł na popychanie fabuły o przodu, bardzo być może, że poszczególne sytuacje tego typu mają jakieś uzasadnienie w seriach wcześniejszych lub pobocznych, jednak bez szerszego kontekstu nieco to razi.
Całkiem nieźle wypada za to strona graficzna Wiecznego zła. Choć nigdy nie byłem jakimś specjalnym fanem stylu Davida Fincha, to muszę poznać, że w przypadku tej miniserii odwalił kawał solidnej roboty. Jest dynamika, sporo szczegółów, fajne kadrowanie i mroczny klimat. Do tego kilka niezwykle efektownych splash-page’y i efekt finalny należy ocenić sporo powyżej rynkowej średniej.
W ogólnym rozrachunku Wieczne zło okazuje się być lekturą być może mało oryginalną, co w ramach swojej konwencji całkiem przyjemną. Nie ma co oczekiwać tu jakichś wielkich niespodzianek, nawet mimo deklarowanego znaczenia dla całości uniwersum DC. Fakt, kilka z przedstawionych tu wydarzeń może naprawdę mieć znaczenie w dłuższej perspektywie, ale tak naprawdę liczy się przecież zupełnie coś innego: Wieczne zło idzie ścieżką odwracania klasycznych pozycji okupowanych od lat przez tym samych bohaterów – robi to przyzwoicie, a rezultatem jest to, co stanowi sens istnienia prawie całego amerykańskiego „komiksowa”: czysta, niezbyt wymagająca rozrywka. I nie mam żadnych wątpliwości, że w komiksie Johnsa i Fincha znaleźć ją można bez trudu.
4/6
PS. Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz