piątek, 30 września 2016

Thunderbolts. Czerwony Postrach – Daniel Way, Chris Soule, Phil Noto, Steve Dillon - komiksowa recenzja z Szortalu


Nikt nikomu nie ufa

Żyjemy w czasach, gdy (czy nam się to podoba, czy nie) antybohater stał się ciekawszy od bohatera. Proste postacie, czyniące dobro zdają się być nudne, oczywiste, czasem mało pociągające. Stąd też w przypadku tych protagonistów, którzy w popkulturze umościli sobie gniazdko już wiele lat temu, ciągle próbuje się coś zmieniać, „udoskonalać” itd. – właśnie po to, by przykuć (lub odzyskać) uwagę odbiorcy. Nieco inaczej jest z antybohaterami. Pal sześć, że jest ich w zasadzie kilka „rodzajów”: od „szlachetnego łotra”, przez „brudnego Harry’ego”, aż po „Hannibala Lectera”. Antybohater jest mniej oczywisty, często też bardziej wyrazisty – nie jest przecież krępowany wieloma z ograniczeń klasycznego protagonisty. Nie jesteśmy też nigdy pewni jak się zachowa, czy nie zmieni zdania? Itd. A jeśli jeszcze weźmiemy kilka takich postaci i zmusimy do działania razem? Noooo… to już się na pewno dziać będą rzeczy intrygujące. Z tego faktu wynika tez po części popularność takich komiksowych serii jak np. Suicide Squad czy Thunderbolts. Druga z nich, wydana w linii Marvel Now, choć zapowiadała się jako hit (choćby ze względu na fakt, iż w składzie grupy są tak popularne postacie jak Czerwony Hulk, Punisher, Deadpool, Elektra i Venom) okazała się lekkim rozczarowaniem. Przeciętny scenariusz Daniela Waya i wyjątkowo kiepskie jak na Steve’a Dillona rysunki zdecydowanie nie udźwignęły potencjału tkwiącego w serii. Można by oczekiwać, że drugi tom musi być lepszy (bo gorszy już raczej być nie może). Czy faktycznie tak jest?


Tym co rzuca się w oczy już od początku są lekkie przetasowania w składzie twórców. Pierwsze pięć z sześciu składających się na trejda zeszytów to wciąż scenariusz Waya, ilustrowany jednak przez Phila Noto. W ostatnim zeszycie ołówek znów dzierży Steve Dillon; zilustrował jednak scenariusz nie Waya, a Chrisa Soule’a. Widać więc pewien powiew świeżości… choć bez przesady. Way skupia się na rozwijaniu wątków zawiązanych w pierwszym albumie. Czerwony postrach jest więc nie tylko komiksem akcji, skupiającym się na zakulisowych operacjach specjalnych z udziałem „herosów”, ale przede wszystkim kroniką wewnętrznych relacji między protagonistami. A te są niczym innym, jak festiwalem nieufności, wzajemnych podejrzeń i uprzedzeń. Może to być zabieg służący pokazaniu indywidualnego charakteru poszczególnych postaci:  jest więc bezwzględny, polegający na swej sile i pozycji „Thunderbolt” Ross/ Czerwony Hulk, jest nieprzewidywalny Deadpool, nieco harcerzykowaty Venom, chadzający własnymi ścieżkami, zdystansowani Elektra i Punisher, wreszcie zastraszony Red Leader. Tyle tylko, że w tym klimacie wzajemnego knucia brakuje miejsca na pokazywanie motywacji poszczególnych bohaterów: tak, jakby była ona dana raz na zawsze, nie wymagała przypomnienia, podkreślenia, jakby nie była dynamiczna. Jesteśmy gdzie jesteśmy, robimy co robimy i knujemy przeciw całej reszcie tych, który nas otaczają. Trzeba przyznać, że są momenty, gdy czuć między postaciami chemię (i niekoniecznie mam tu na myśli granat dymny), co w sumie nie powinno dziwić w sytuacji, gdy tak duży nacisk położony został na relacje między członkami Thunderbolts. Niestety, narracyjnie i fabularnie jest już gorzej... choć znów, potencjał wydawał się spory, przynajmniej jeśli chodzi o sam pomysł na fabułę. Całość jest jednak chaotyczna, nierówno prowadzona. Przyzwoicie prezentujący się antagoniści przeplatani są zupełnie bladymi, lub też wprowadzonymi w masowej ilości Crimson Dynamo(s). Najlepszy moment tego albumu to ostatni zeszyt, gdy stery przejmuje Soule i serwuje nam bardzo klimatyczny epizod skupiony na Punisherze. Zresztą, Frank Castle wypada chyba najlepiej ze wszystkich postaci, które w Czerwonym postrachu spotykamy. Przyzwoicie (a przynajmniej wyraziście, jakoś) prezentują się także Red Leader i Venom. Elektra to jeden z głównych elementów niewykorzystanego potencjału (wątek rodzinny), Deadpool i Red Hulk zaś wypadają do bólu sztampowo i nijako.


Jak wspomniałem wcześniej, pewne zmiany widać w warstwie graficznej. Na pierwszy rzut oka szkice Phila Noto są całkiem sympatyczne: delikatne, z przyzwoitymi proporcjami itd. Ale gdy przyjrzeć się im dłużej i nieco zastanowić to po prawdzie są nudne. Prezentują bowiem typowy dla amerykańskiego komiksu masowego quasi-realistyczny mainstream, wyzuty z indywidualnych cech. Irytują także plastikowe do bólu kolory GURU-eFXa – mocne, agresywne, z dużą ilością gradientów.  Paradoksalnie, na tym tle całkiem dobrze wypada rysujący zeszyt #12 „Dillon-w-słabej-formie” – przynajmniej ma charakter i surową, chropawą kreskę… którą niestety psuje plastik kolorów. Chciałbym zobaczyć ten komiks w czerni i bieli, albo przynajmniej z nieco oldschoolowym płaskim kolorem. Myślę, że mógłby wyglądać znacznie lepiej, niż wygląda obecnie. A tak? Jest poprawnie, ale nie ma tu prawie niczego, co warte by było zapamiętania… oprócz wciąż fenomenalnych okładek poszczególnych zeszytów.

Thunderbolts nie są może komiksem bardzo złym, ale w samej tylko linii Marvel Now! (tej oryginalnej) bez trudu można znaleźć pozycje lepsze czy ciekawsze. Niestety, wydaje się, że decydującą rolę mają tu względy rynkowe, a tu seria Waya i Dillona ma kapitalną pozycję wyjściową. Raz, że w składzie grupy są bardzo popularne postacie; dwa, że seria powiązana jest z nadchodzącym wielkimi krokami eventem „Nieskończoność”. Można przeczytać, ale w obecnym komiksowym zalewie bez trudu można znaleźć pozycje ciekawsze.

3/6

PS. Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...