piątek, 28 października 2016

JLA: Amerykańska Liga Sprawiedliwości, tom 3 – Grant Morrison, Howard Porter, John Dell i inni - komiksowa recenzja z Szortalu


Czy w tym szaleństwie jest metoda?


Wcześniejsze tomy pisanej przez Granta Morrisona JLA: Amerykańskiej Ligi Sprawiedliwości stanowiły popis absolutnie bezkompromisowego podejścia do konwencji superbohaterskiej „drużynówki”.  To głównie dzięki swojemu rozmachowi wspomniany run zyskał opinię absolutnego klasyka amerykańskiego komiksu. Twórca Azylu Arkham nie tylko rozbudowywał drużynę o mniej znane (niż klasyczna siódemka) postacie, ale także fundował czytelnikom bombastyczne, przekraczające wszelkie granice fabuły udowadniające jak pojemnym medium jest komiks.


Pisząc o JLA w ujęciu Morrisona nie sposób nie zauważyć jak wielką wagę przykładał ten autor do wyjaskrawienia konwencji… zresztą też dosłownej. Jaskrawa kolorystyka (leżąca w przeważającej części zeszytów w gestii Pata Garrahy’ego) to jedno, mam raczej na myśli, że nie ma tu miejsca na półśrodki: potężni bohaterowie, wymyślni przeciwnicy, mnóstwo akcji i przekraczanie granicy czasu i przestrzeni. W trzecim tomie serii wspomniane tendencje są jak najbardziej utrzymane. Morrison funduje członkom Ligi wyzwania, które zapierają dech w piersiach. Trudno bowiem nie docenić pomysłów takich jak zmierzenie się z gwiezdną inwazją w dziecięcych snach, spotkanie z przedstawicielami Ligi z roku 85271 , toczące się na kosmiczną skalę pojedynki dżinnów, czy też sprowadzeni do dwóch wymiarów herosi negocjujący z trybunałem z piątego wymiaru. W takim towarzystwie stanowiąca ok. 1/3 tomu historia o kolejnej grupie metażołnierzy stworzonych w celu powstrzymania Ligi wydaje się być zupełnie przyziemna i przeciętna. Trzecia odsłona serii jest spójna z jej wcześniejszymi tomami także pod względem sposobu, w jaki przedstawiane są poszczególne postacie. Szkot praktycznie nie wprowadza tu wątków mających eksponować poszczególnych herosów w sposób inny, niż bezpośrednio związany z akcja komiksu. Brak tu także pokazania jakichś bardziej rozbudowanych relacji między bohaterami, dostajemy co najwyżej jakieś strzępki rozmów pozwalających zorientować się jak członkowie Ligi zapatrują się na siebie nawzajem.



Sedno konwencji to jednak superbohaterska jazda bez trzymanki. Wszystko wydaje się zatem być jak najbardziej na miejscu. Morrison robi tu jeszcze jedną istotną rzecz (zresztą zdarzał mu się to częściej – wykorzystywał podobne rozwiązania np. pisząc Batmana) – bardzo mocno osadza swoje opowieści z historii grupy. Mamy więc jej przeszłych członków, mamy nawiązania do klasycznych historii (także z szeroko rozumianego uniwersum DC), mamy wreszcie znakomity przykład łączenia drużyn i zestawienia Amerykańskiej Ligi Sprawiedliwosći - JLA z Amerykańskim Stowarzyszeniem Sprawiedliwości - JSA. Wypada ono doskonale, tym bardziej, że Alan Scott, Jay Garrick i s-ka wprowadzają do scenariusza nieco więcej indywidualnych relacji między bohaterami.  Rezultat jest po prostu znakomity. Można wręcz odnieść wrażenie, że weterani mają w sobie więcej życia, niż ich młodsi stażem spadkobiercy skupieni w znacznym stopniu na rozwiązywaniu bieżących problemów. Z drugiej strony dość ciekawie prezentują się relacje członków JLA ze innymi herosami. O ile bowiem ich odpowiednicy z przyszłości potraktowani są partnersko, o tyle herosi Złotej Ery cieszą się autentycznym szacunkiem. Ot, kolejny sympatyczny smaczek. Kończąc wątek postaci warto zaznaczyć, że choć Morrison nieco wycofał postać Batmana, to jest to jedno z najlepszych przedstawień tej postaci na łamach komiksów z Ligą. Mroczny Rycerz gdzieś tam jest, coś tam robi i wszyscy wiedzą, że choć nie ma żadnych supermocy jest prawdopodobnie największym kozakiem z całej kolorowej czeredki.



Pewną rezerwę budzą, jak zwykle, rysunki Howarda Portera. Autor ten ma niewątpliwie swój charakterystyczny styl, problem w tym, że nijak nie mogę się do niego przekonać. Jego prace są po prostu dość nierówne. W przeważającej części utrzymane w rozbuchanej konwencji z efektownymi kadrami, sporą ilością detalu, wyrazistym tuszowaniem Della… czasem tylko człowiek patrzy na planszę i zastanawia się co się stało z proporcjami. Także twarze, szczególnie damskie, nie są mocną stroną warsztatu Portera. Na tym tle interesująco przedstawia się epizod naszkicowany przez Marka Pajarillo. Krótki rzut oka na jego prace pozwala bezbłędnie określić datę ich powstania na drugą połowę lat 90., ale wydaje mi się, że taka stylistyka znakomicie współgra z Morrisonowskimi historiami (aż się człowiek zaczyna zastanawiać jak wyglądałoby JLA rysowane przez Roba Liefelda)


Z JLA Morrisona i Portera jest tak, że albo się ten komiks uwielbia, albo się go serdecznie nienawidzi. Szkot nie bawi się w snucie intryg, przybliżanie bohaterów, czy choćby pokazywanie jakiejś relacji między nimi. Wszystko jest tu ekstremalne – tempo akcji, sposób jej prezentacji, przeciwnicy, rozwiązania fabularne i graficzne. Łatwo się w tym pogubić. Scenarzysta niejednokrotnie rzuca czytelnika na głęboką wodę stosując liczne cięcia, skróty fabularne, czy po prostu wskakując w środek akcji, bez zbędnych wstępów. Wydaje się jednak, że w jakimś stopniu udało się twórcom sięgnąć do samej istoty konwencji i pokazać ją w przejaskrawionym świetle. Jeśli bowiem w trykociarskiej drużynie nie chodzi o efektowne mordobicie z „wielkimi złymi”, ratowanie świata i powiewanie pelerynami to ja już nie wiem o co innego chodzić by mogło. Warto się z tą serią zmierzyć, choćby jako próbą tego, na ile jest nam po drodze z superherosami na sterydach.

4/6

PS. Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza recenzenckiego



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...